wtorek, 11 stycznia 2011

way to Backpackistan

W Backpackistanie nic sie nie zmienilo, Niemcy nadal sa z lewej, jak sie siedzi twrza w strone morza. Tym razem wrzucaja foty na fejsa oraz gadaja przez Skajpa.

Z Kodaikanal wyjechalismy autobusem do Trichy, stamtad do Thanjavuru. Po drodze przejezdzalismy przez kilka godnych zapamietania miasteczek, z ktorych najbardziej w pamiec zapadl mi Dindigul – zasluguje na miejsce na pudle w rankingu “Miejsca na ziemi, ktore nalezalo by wysadzic w powietrze przy najblizszej okazji”. Dla przypomnienia – pierwsze miejsce w tym zestawieniu dzierzy peruwianska Jualiaca, drugie tajskie Krabi i od dzis trzecie – Dindigul.

W Thanjavurze wyladowalismy po polnocy – polecany w LP Manees kolo dworca kolejowego pozbawil nas 600 Rp,- ale dostarczyl miekkiego lozka, ktore po tylu godzinach w autobusie wydawalo sie jakby wyjete z apartamentu prezydenckiego w Ritzu. Rano uderzylismy do swiatynki, ktora wg. mnie pozostaje pod niejakimi wplywami khmerskimi – taki maly Angkor Wat, tylko wejscie za darmo i nie ma jeziorka. Warto zobaczyc, podobnie jak male muzeum i dzwonnice w miescie, natomiast do palacu nie ma co wchodzic, bo strasznie go czuc nietoperzym sikiem. Czy czyms tam, w kazdym razie nie ma co.

Nastepnie po upojnej podrozy wyladowalismy w Pondicherry, o ktorym moge powiedziec tyle, ze schody do kawiarni La Cremerie maja piekny widok na bulwar i plaze, ale tylko do jakiejs 5 rano, bo potem staje przed nimi autobus pelen Hindusow, ktorzy w nim spia. Na tych schodach siedzielismy od 3 do 6 rano, robiac butelke rumu i dyskutujac o dziwnosci tego swiata, a od 5 rano – o autobusie z Hindusami. Nastepnie po 5 probach znalezienia hotelu (nieudanych) oraz jednym podejsciu okazania wyzszosci Francuzowi (sukces!) wniosek nasunal sie sam – to miasto nie bylo na nas gotowe. Poniewaz ponizej pewnego poziomu sie nie znizamy, zaladowalismy manatki do busu i podazylismy do Mal.

I tak 16 godzin pozniej, z jedna zarwana noca na karku oraz awersja do francuskich miasteczek w Indiach wyladowalismy w Mal. Mieszkamy w komunie hipisow, ktorzy rysuja kwiatki na scianach, spiewaja sobie mantry w swietle swiec oraz pala substancje w naszym kraju uznane za nielegalne. Nasz hotel menadzer jest baba czyli wierzacym mnichem, ktory nigdy sie nie denerwuje i szerzy radosc i pokoj na calym swiecie (glownie przez dostawy piwa oraz wspomnianych powyzej substancji palnych). W sumie glownym problemem w Mal sa komary, dzis na przyklad w pokoju nie mialam ani jednego, za to pod moskitiera bylo z 20. Jest w tym prawdopodobnie jakas pokrecona logika i byc moze dzis postaram sie dojsc jaka. Mal jest urokliwe, backpackersowe i zczilowane. Jest tu pare fajnych kapliczek, latarnia morska, smieszna skala, ktora powinna sie byla dawno przewrocic, a stoi i duzo kolorowego badziewia. No i okazuje sie, ze wlasnie tyle czlowiekowi potrzeba do szczescia :)

1 komentarz: