6 stycznia. Ostatnia noc przypadla nam w syfiatym hotelu, nalepszym jaki sie jednak udalo znalezc przed polnoca. Inne sprawdzane przez Ole byly wielkosci, czy raczej malosci mniejszej niz stojace w nich lozko, albo oferowaly towarzystwo dorodnych szczurow, lub odzwiernym byl koles o 3 rekach. Przespalismy noc ale komatry podobno dawaly czadu. Przed snem zakupione na czarnym rynku 3 browary (bo bary zamykaja sie o polnocy), po dlugich pertraktacjach z gluchoniemym nocnym strozem, ktory przyniosl w koncu dwa zimne i jedno cieple piwo.
Rano pobudka, kapiel i zwiedzamy jedna z najbardziej efektownych swiatyn w Indiach - w Madurai. Niestety nie sprawdzilismy w przewodniku, ze zamykaja szlaban i wyganiaja cale towarzystwo w zwiazku z przerwa na lunch. Troche czasu nam zabraklo, ale dramatu nie ma. Na nielegalu wszedzie robimy zdjecia, bo zaplacilismy za wjazd, w odroznieniu od lokalersow, ktorzy wjezdzaja za free. To lightowa wersja tutejszego rasizmu, ktory w skrajnych przypadkach wyglada tak, ze Indianin wchodzi za 5 rupii, a bialas za 500. Nie jest to jakas mega fortuna, ale nie ukrywam, ze mnie to wkurza, taki usankcjonowany przez panstwo rasizm.
A swiatynka nalezy do jednych z bardziej malowniczych:
Teraz Ola sie glowi w jaki sposob na szybko wyjechac jeszcze dzisiaj do Kodaikanal w gorach odleglych o 120 km. Moze cos z tego wyjdzie, o czym doniesiemy Wam przy najblizszej okazji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz