wtorek, 11 stycznia 2011

Gvmt busy, czyli dom wariatow + zmyslne tortury

11 stycznia. Dalismy troche czadu ze zwiedzaniem, az nam bokiem wyszlo. Jestesmu 4 miasta dalej, kilkaset km dalej na polnoc, po kilkudziesieciu godzinach podrozy z ktorych ostatnia, z Tanjavur do Mamalapuram, trwala 16 godzin. W government busach, wiec to chyba najbardziej meczaca forma podrozowania w tym kraju. Ola byla bardzo dzielna. Jakis niefart komuniakcyjny nam sie trafil, bo to, ze 200 km jedzie sie 7-8 godzin nie jest niczym niezwyklym. Ale dojechanie do celu podrozy w takich warunkach w polaczeniu z niemoznoscia znalezienia od 3 do 8 rano hotelu w calym miescie, zakrawa na prawidziwego pecha. Po kolei jednak.

Z gorskiej wycieczki do Kodaikanal wybralismy sie kulturalnie - autobusem - do miescowosci Dindigul, uznanej przez Ole za jedna z trzech najbrzydszych na swiecie (pewnie sam a o tym opowie). Tam zlapalismy autobus do Tanjaviuru, co by obejrzec efektowna swiatynke, ktora w ubieglym roku obdzodzila swoje tysieczne urodziny.


Poniewaz zaczelismy jakos uwazniej liczyc czas, a sprzyjaja temu wykupione na sztywno bilety lotnicze, sprezylismy sie, by zrealizowac koncepcje zwiedzania w jak najkrotszym tempie. Ma to swoje plusy (dodatkowych pare dni na plazy, mimo czasu poswieconego wczesniej na zdrowienie), ale minusy ostro daja w dupe. Gvmt busy, niech je Bog blogoslawi za to, ze sa, i niech je pieklo pochlonie, za to jakie sa. To bardzo tania forma podrozowania, dostpna praktycznie wszedzie, trzeba tylko dojsc skad, kiedy i ktoredy jedzie interesujacy nas autobus.

Dowiadywac sie trzeba od ludzi, bo tablice informacyjne o godzinach odjazdow sa w miejscowym narzeczu, a i to nieaktualne (tzn. nie wiadomo, bo sa w narzeczu - O.) Trzeba siec wypytywac rozne osoby - od kierownika dworca autobusowego (mylil sie najbardziej, jak sie pozniej okazalo), poprzez hotelowe recepcje, a skonczywszy na zwyklych ludziach napotykanych na ulicach i peronach. Maja oni wspolna ceche - wiekszosc z nich nie ma bladego pojecia, o co pytasz, i kiedy, i skad jest ten cholerny autobus. Niemniej jednak ludzie sa jedynym zrodlem wiedzy, wiec trzeba ich pytac tak dlugo, i sprawdzac rownie dlugo, az zlapie sie wlasciwy autobus. Im dluzej sie podrozuje, im czesciej zmienia sie autobusy, tym bardziej staje sie to upiorne. Mimo to 3 pierwsze byusy byly w miare ok, bo mielismy miejsca siedzace. Trzeba jednak przyznac, ze stan zarowno autobusow jak i siedzen, nadaje nowe znaczenie okresleniu "przejebane". Dobrze jednak szlo i to musialo sie zemscic.

Czwarty bus zlapalismy w ostatniej chwili, wskakujac w do niego biegu w miejscowosci, ktorej nigdy wiecej nie odwiedze (Poindichery - byla kolonia francuska, policja tam do tej pory chodzi w kepi). Oczywiscie byl juz pelny, ledwo zmiescily sie plecaki. Ostatnie 3 z 16 godzin podrozy szykowalo sie na stojaka. Pan konduktor wyrzucil jakiegos nastolatka, robiac miejsce siedzace przynajmniej dla Oli. Prawdopodobnie bylo po nas widac, ze na stojaco to raczej nie dojedziemy, chocby nie wiem co. Ruszylismy. Pozniej sie okazalo, ze rowniez ja nie bede jechal na stojaco, co nie oznacza, ze znalalo sie dla mnie miejsce. Po drodze okazalo sie ze wczesniejszy bus zepsul sie na srodku drogi, w zwiazku z czym 80 osob, ktore nim jechaly, rzucilo sie na nasz zaladowany ludzmi i rupieciami po dach. Nie docenialem pojemnosci gvmt busow, poniewaz polowa tych z zepsutego autobusu, wsiadla do naszego lub sie go uczepila. Jechalismy wec wolniej niz standardowe 30 km/h. Jesli zas chodzi o moj sposob podrozy to zmienil sie on zasadniczo z jazdy na stojaka na jazde - nie wiem, jak to opisac - chyba bedzie najlepiej "na wiszaco". Napierajacy tlum przesunal mnie jakies 70 cm od miejsca, w ktorym staly moje stopy. Nieszczesliwie zlozylo sie, ze nie mialem mozliwosci umieszczenia ich pod swoim cialem, pozostalo mi siec jedynie wiszenie na rekach trzymajacych rury przy suficie. Kurwa, do tej pory mnie bola, choc dojechalismy tu poltorej doby temu.

Na uwage zasluguje wspomniane wczesniej miasto Poindichery, do ktorego jechalismy z tymi wszystkimi przygodami z Tanjavuru. Dotarlismy tam o 3 nad ranem i okazalo sie, ze wszystko w calym miejscie jest pozamykane w pizdu i jedyne co mozna zrobic, to albo walic w zamkiete drzwi hoteli, ktorych nikt nie otwieral, albo rozpoczac okupacje jakich schodow w oczekiwaniu na swit z nadzieja, ze nowy dzien spowoduje, ze ktorys z nich w koncu otworzy drzwi. Tak sie tez stalo. Zrobilismy flaszke rumu siedzac na bulwarze przy morzu, czekajac na swit i walczac ze snem, ktorego ostatnio probowalismy poltorej doby wczesniej. Zaczal sie poranny ruch, ktory zastapil bezpansie psy, ktore - jako jedyne - wskazywaly, ze w tych zaszczanych i zasmieconych murach jest jakiekolwiek zycie. Uderzylismy wiec na miasto w poszukiwaniu hotelu. PO paru godzinach znalezlismy jeden w ktorym ma sie zwolnic pokoj i dopiero wtedy mozemy go obejrzec. Wszedzie indziej byl full, z wyjatkiem jakiegos jednego hotelu, w ktorym za nocleg zazadano od nas astronomicznej sumy w zamian za mozliwosc kimania w najwiekszym syfie, jaki dotychczas widzielismy podczas podrozy po Azji. Decyzja zapadla wiec szybko: walcie sie ze swoim Poindichery, jedziemy dalej nie zwlekajac ani chwili.

I oto jestesmy w Mammalapuram, ktore przeszlo w ostatniej dekadzie potezna metamorfozie z sennej wioski rybackiej, w wyszykowane pod turystow miasteczko, o ktorym jeszdze napiszemy, poniewaz spedziy tu kolejne 3 dni przed wylotem do Bombaju.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz