czwartek, 6 stycznia 2011

Rzecz o gorach, ubiorze, i swiatyniach

6 stycznia, ciagle ten sam dzien, ale wczesniejsze plany wziely w leb. Mielismy jechac rzadowym busem do Kodaikanal w gorach, ale przytomnie goscie z recepcji przekonali nas, ze lepsza opcja jest wyjazd jutro rano busikiem z dwojka innych bialych. Cena OK, czas podrozy podobny (120 km - 3,5h), a przynajmiej nikt nie bedzie mi sadzal owcy na kolanach, jesli juz uda mi sie usiasc. Bierzemy. Po wczorajszych doswiadczeniach Oli z wybieraniem hotelu istotnym argumentem okazalo sie rowniez to, ze przyjedziemy za dnia, a konkretnie przed poludniem, w miare wyspani. W sumie czemu nie.

W gorach bedziemy na wysokosci 2100m n.p.m, co oznacza ze w tamtejszej temperaturze 20 stopni C, autochtoni beda zapewne chodzili w czapkach uszankach, swetrach, nausznikach, a na wierzchu beda mieli kozuchy. W koncu zimno jest, nie? Zreszta i tu w Maduraju ciagle natykamy sie na gosci, ktorzy po zmroku zakladaja gustowne nauszniki, choc oba moje termometry wciaz nie pozostawiaja zludzen, ze jest blisko 30 stopni, wiec ja dalej laze na okraglo w kapielowkach. T-shirty mi smierdza, bo robie juz w nich tzw. druga runde - takie sa niestety minusy braku czasu na pranie, a na to potrzeba zostac w jednym miejscu ze dwa dni. Gdybysmy wczoraj wiedzieli, ze zostaniemy na kolejna noc, to pewnie by sie udalo, ale coz, trudno. Pozostaje mi "portorykanski prysznic" odswiezajacy uzywana juz garderobe.

Z reszta i tak nie jedzie ode mnie bardziej niz od przecietnego tubylca, poniewaz oni ubieraja sie bez wyjatku w plastikowe ciuchy. Typowy Hindus z poludnia wyglada ciekawie: biala spodnica ze szmaty, ktora gustownie sobie podwijaja i nosza koncowki, jakby byli dygajacymi panienkami, ewentualnie dlugie, grube spodnie. Do tego obowiazkowe wasy (100% populacji meskiej, w tym czesc kobiet) i rownie obowiazkowa koszula z krotkim rekawem i kieszonka, w ktorej nosza wszystko naraz, czyli okulary, pieniadze luzem (duzo pogniecionych banknotow oraz drobne), dlugopis, troche smieci, kawalek sznurka. W skrocie, cytujac kapele Plastic Bag "Stara lina i sprezyna, zdjecie laski, but Murzyna, cekin, Pekin, stary drazek, but ciupaga i pieniazek". Ciekawa jest rowniez kwestia obuwia, poniewaz przytlaczajaca wiekszosc lazi na bosaka, niezaleznie od statusu majatkowego, ktory jest tu widoczny golym okiem. Wyraznie widac, ze bycie bosonogim jest elementem wielowiekowej tradycji, ktorej nie jest w stanie wyrugowac nawet ogolnodostepnosc tanich chinskich klapek. Prawie kazdy ma, ale nie uzywa i zapewne jest z tego dumny.

Ja od dzisiaj rowniez stalem sie posiadaczem meskiej spodnicy i to w troche niezamierzony sposob. Dotychczas bowiem nikt nie robil mi wstretow, kiedy w kapielowkach ladowalem sie do zwiedzania swiatynek. Na przyladku Komoryn zostalem natomiast zmuszony przez wasatych straznikow swiatynnych w towarzystwie policjantow, do zdjecia rowniez koszuki, oprocz przymusowego zdejmowania sandalow, co tu jest obowiazkowe przed kazdym miejscem kultu. W efekcie lazilem od oltarza do oltarza z gola klata w samych kapielowkach i oprocz koloru skory odroznial mnie od innych pielgrzymow tylko brak spodniczki, ktora na malajach chyba nazywa sie sarongiem. W kazdym razie dzis ogladanie kolorowych i bardzo efektownych wiez swiatynnych wymagalo ode mnie albo dymania do hotelu po dlugie spodnie, albo kupienia sobie sarongu, ze bede sie trzymal tej nazwy. Chyba jestem leniwy, bo zdarli ze mnie 3 dolce, a ja nawet nie mrugnalem okiem. Po powrocie do kraju zamierzam w nim paradowac z nagim torsem po naszym wilanowskim patio. Ciekawe jak to przyjma sasiedzi, mam nadzieje, ze ze zrozumieniem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz