środa, 19 stycznia 2011
19.01 - Trzesienie ziemi w Pakistanie
19 stycznia. Na szybko - dowiedzielismy sie wlasnie o silnym trzesieniu ziemi w Pakistanie, ktore bylo odczuwalne w Indiach. W delhi podobno tez, ale chwile wczesniej usnelismy w Delhi, dokad przylecielismy z Bombaju, wiec nas ominelo. Generalnie jednak zyjemy i idziemy zwiedzac, poki te zabytki jeszcze stoja, nic nam nie jest :-) Wiecej po powrocie z miasta.
piątek, 14 stycznia 2011
Mamallapuram - dzien piaty
W zasadzie siedzimy tu juz dlugo jak na nasze standardy, plaza/hamak/lezak - tak tocza sie dni. Jutro taksowka (900 RP) do Chennaia, potem samolot do Bombaju. Zajmujemy sie glownie lezeniem i krotkimi wycieczkami na skuterku. Malo piszemy, bo lenistwo ogarnelo nas juz totalne. I dobrze nam z tym :)
wtorek, 11 stycznia 2011
way to Backpackistan
W Backpackistanie nic sie nie zmienilo, Niemcy nadal sa z lewej, jak sie siedzi twrza w strone morza. Tym razem wrzucaja foty na fejsa oraz gadaja przez Skajpa.
Z Kodaikanal wyjechalismy autobusem do Trichy, stamtad do Thanjavuru. Po drodze przejezdzalismy przez kilka godnych zapamietania miasteczek, z ktorych najbardziej w pamiec zapadl mi Dindigul – zasluguje na miejsce na pudle w rankingu “Miejsca na ziemi, ktore nalezalo by wysadzic w powietrze przy najblizszej okazji”. Dla przypomnienia – pierwsze miejsce w tym zestawieniu dzierzy peruwianska Jualiaca, drugie tajskie Krabi i od dzis trzecie – Dindigul.
W Thanjavurze wyladowalismy po polnocy – polecany w LP Manees kolo dworca kolejowego pozbawil nas 600 Rp,- ale dostarczyl miekkiego lozka, ktore po tylu godzinach w autobusie wydawalo sie jakby wyjete z apartamentu prezydenckiego w Ritzu. Rano uderzylismy do swiatynki, ktora wg. mnie pozostaje pod niejakimi wplywami khmerskimi – taki maly Angkor Wat, tylko wejscie za darmo i nie ma jeziorka. Warto zobaczyc, podobnie jak male muzeum i dzwonnice w miescie, natomiast do palacu nie ma co wchodzic, bo strasznie go czuc nietoperzym sikiem. Czy czyms tam, w kazdym razie nie ma co.
Nastepnie po upojnej podrozy wyladowalismy w Pondicherry, o ktorym moge powiedziec tyle, ze schody do kawiarni La Cremerie maja piekny widok na bulwar i plaze, ale tylko do jakiejs 5 rano, bo potem staje przed nimi autobus pelen Hindusow, ktorzy w nim spia. Na tych schodach siedzielismy od 3 do 6 rano, robiac butelke rumu i dyskutujac o dziwnosci tego swiata, a od 5 rano – o autobusie z Hindusami. Nastepnie po 5 probach znalezienia hotelu (nieudanych) oraz jednym podejsciu okazania wyzszosci Francuzowi (sukces!) wniosek nasunal sie sam – to miasto nie bylo na nas gotowe. Poniewaz ponizej pewnego poziomu sie nie znizamy, zaladowalismy manatki do busu i podazylismy do Mal.
I tak 16 godzin pozniej, z jedna zarwana noca na karku oraz awersja do francuskich miasteczek w Indiach wyladowalismy w Mal. Mieszkamy w komunie hipisow, ktorzy rysuja kwiatki na scianach, spiewaja sobie mantry w swietle swiec oraz pala substancje w naszym kraju uznane za nielegalne. Nasz hotel menadzer jest baba czyli wierzacym mnichem, ktory nigdy sie nie denerwuje i szerzy radosc i pokoj na calym swiecie (glownie przez dostawy piwa oraz wspomnianych powyzej substancji palnych). W sumie glownym problemem w Mal sa komary, dzis na przyklad w pokoju nie mialam ani jednego, za to pod moskitiera bylo z 20. Jest w tym prawdopodobnie jakas pokrecona logika i byc moze dzis postaram sie dojsc jaka. Mal jest urokliwe, backpackersowe i zczilowane. Jest tu pare fajnych kapliczek, latarnia morska, smieszna skala, ktora powinna sie byla dawno przewrocic, a stoi i duzo kolorowego badziewia. No i okazuje sie, ze wlasnie tyle czlowiekowi potrzeba do szczescia :)
Z Kodaikanal wyjechalismy autobusem do Trichy, stamtad do Thanjavuru. Po drodze przejezdzalismy przez kilka godnych zapamietania miasteczek, z ktorych najbardziej w pamiec zapadl mi Dindigul – zasluguje na miejsce na pudle w rankingu “Miejsca na ziemi, ktore nalezalo by wysadzic w powietrze przy najblizszej okazji”. Dla przypomnienia – pierwsze miejsce w tym zestawieniu dzierzy peruwianska Jualiaca, drugie tajskie Krabi i od dzis trzecie – Dindigul.
W Thanjavurze wyladowalismy po polnocy – polecany w LP Manees kolo dworca kolejowego pozbawil nas 600 Rp,- ale dostarczyl miekkiego lozka, ktore po tylu godzinach w autobusie wydawalo sie jakby wyjete z apartamentu prezydenckiego w Ritzu. Rano uderzylismy do swiatynki, ktora wg. mnie pozostaje pod niejakimi wplywami khmerskimi – taki maly Angkor Wat, tylko wejscie za darmo i nie ma jeziorka. Warto zobaczyc, podobnie jak male muzeum i dzwonnice w miescie, natomiast do palacu nie ma co wchodzic, bo strasznie go czuc nietoperzym sikiem. Czy czyms tam, w kazdym razie nie ma co.
Nastepnie po upojnej podrozy wyladowalismy w Pondicherry, o ktorym moge powiedziec tyle, ze schody do kawiarni La Cremerie maja piekny widok na bulwar i plaze, ale tylko do jakiejs 5 rano, bo potem staje przed nimi autobus pelen Hindusow, ktorzy w nim spia. Na tych schodach siedzielismy od 3 do 6 rano, robiac butelke rumu i dyskutujac o dziwnosci tego swiata, a od 5 rano – o autobusie z Hindusami. Nastepnie po 5 probach znalezienia hotelu (nieudanych) oraz jednym podejsciu okazania wyzszosci Francuzowi (sukces!) wniosek nasunal sie sam – to miasto nie bylo na nas gotowe. Poniewaz ponizej pewnego poziomu sie nie znizamy, zaladowalismy manatki do busu i podazylismy do Mal.
I tak 16 godzin pozniej, z jedna zarwana noca na karku oraz awersja do francuskich miasteczek w Indiach wyladowalismy w Mal. Mieszkamy w komunie hipisow, ktorzy rysuja kwiatki na scianach, spiewaja sobie mantry w swietle swiec oraz pala substancje w naszym kraju uznane za nielegalne. Nasz hotel menadzer jest baba czyli wierzacym mnichem, ktory nigdy sie nie denerwuje i szerzy radosc i pokoj na calym swiecie (glownie przez dostawy piwa oraz wspomnianych powyzej substancji palnych). W sumie glownym problemem w Mal sa komary, dzis na przyklad w pokoju nie mialam ani jednego, za to pod moskitiera bylo z 20. Jest w tym prawdopodobnie jakas pokrecona logika i byc moze dzis postaram sie dojsc jaka. Mal jest urokliwe, backpackersowe i zczilowane. Jest tu pare fajnych kapliczek, latarnia morska, smieszna skala, ktora powinna sie byla dawno przewrocic, a stoi i duzo kolorowego badziewia. No i okazuje sie, ze wlasnie tyle czlowiekowi potrzeba do szczescia :)
Gvmt busy, czyli dom wariatow + zmyslne tortury
11 stycznia. Dalismy troche czadu ze zwiedzaniem, az nam bokiem wyszlo. Jestesmu 4 miasta dalej, kilkaset km dalej na polnoc, po kilkudziesieciu godzinach podrozy z ktorych ostatnia, z Tanjavur do Mamalapuram, trwala 16 godzin. W government busach, wiec to chyba najbardziej meczaca forma podrozowania w tym kraju. Ola byla bardzo dzielna. Jakis niefart komuniakcyjny nam sie trafil, bo to, ze 200 km jedzie sie 7-8 godzin nie jest niczym niezwyklym. Ale dojechanie do celu podrozy w takich warunkach w polaczeniu z niemoznoscia znalezienia od 3 do 8 rano hotelu w calym miescie, zakrawa na prawidziwego pecha. Po kolei jednak.
Z gorskiej wycieczki do Kodaikanal wybralismy sie kulturalnie - autobusem - do miescowosci Dindigul, uznanej przez Ole za jedna z trzech najbrzydszych na swiecie (pewnie sam a o tym opowie). Tam zlapalismy autobus do Tanjaviuru, co by obejrzec efektowna swiatynke, ktora w ubieglym roku obdzodzila swoje tysieczne urodziny.
Poniewaz zaczelismy jakos uwazniej liczyc czas, a sprzyjaja temu wykupione na sztywno bilety lotnicze, sprezylismy sie, by zrealizowac koncepcje zwiedzania w jak najkrotszym tempie. Ma to swoje plusy (dodatkowych pare dni na plazy, mimo czasu poswieconego wczesniej na zdrowienie), ale minusy ostro daja w dupe. Gvmt busy, niech je Bog blogoslawi za to, ze sa, i niech je pieklo pochlonie, za to jakie sa. To bardzo tania forma podrozowania, dostpna praktycznie wszedzie, trzeba tylko dojsc skad, kiedy i ktoredy jedzie interesujacy nas autobus.
Dowiadywac sie trzeba od ludzi, bo tablice informacyjne o godzinach odjazdow sa w miejscowym narzeczu, a i to nieaktualne (tzn. nie wiadomo, bo sa w narzeczu - O.) Trzeba siec wypytywac rozne osoby - od kierownika dworca autobusowego (mylil sie najbardziej, jak sie pozniej okazalo), poprzez hotelowe recepcje, a skonczywszy na zwyklych ludziach napotykanych na ulicach i peronach. Maja oni wspolna ceche - wiekszosc z nich nie ma bladego pojecia, o co pytasz, i kiedy, i skad jest ten cholerny autobus. Niemniej jednak ludzie sa jedynym zrodlem wiedzy, wiec trzeba ich pytac tak dlugo, i sprawdzac rownie dlugo, az zlapie sie wlasciwy autobus. Im dluzej sie podrozuje, im czesciej zmienia sie autobusy, tym bardziej staje sie to upiorne. Mimo to 3 pierwsze byusy byly w miare ok, bo mielismy miejsca siedzace. Trzeba jednak przyznac, ze stan zarowno autobusow jak i siedzen, nadaje nowe znaczenie okresleniu "przejebane". Dobrze jednak szlo i to musialo sie zemscic.
Czwarty bus zlapalismy w ostatniej chwili, wskakujac w do niego biegu w miejscowosci, ktorej nigdy wiecej nie odwiedze (Poindichery - byla kolonia francuska, policja tam do tej pory chodzi w kepi). Oczywiscie byl juz pelny, ledwo zmiescily sie plecaki. Ostatnie 3 z 16 godzin podrozy szykowalo sie na stojaka. Pan konduktor wyrzucil jakiegos nastolatka, robiac miejsce siedzace przynajmniej dla Oli. Prawdopodobnie bylo po nas widac, ze na stojaco to raczej nie dojedziemy, chocby nie wiem co. Ruszylismy. Pozniej sie okazalo, ze rowniez ja nie bede jechal na stojaco, co nie oznacza, ze znalalo sie dla mnie miejsce. Po drodze okazalo sie ze wczesniejszy bus zepsul sie na srodku drogi, w zwiazku z czym 80 osob, ktore nim jechaly, rzucilo sie na nasz zaladowany ludzmi i rupieciami po dach. Nie docenialem pojemnosci gvmt busow, poniewaz polowa tych z zepsutego autobusu, wsiadla do naszego lub sie go uczepila. Jechalismy wec wolniej niz standardowe 30 km/h. Jesli zas chodzi o moj sposob podrozy to zmienil sie on zasadniczo z jazdy na stojaka na jazde - nie wiem, jak to opisac - chyba bedzie najlepiej "na wiszaco". Napierajacy tlum przesunal mnie jakies 70 cm od miejsca, w ktorym staly moje stopy. Nieszczesliwie zlozylo sie, ze nie mialem mozliwosci umieszczenia ich pod swoim cialem, pozostalo mi siec jedynie wiszenie na rekach trzymajacych rury przy suficie. Kurwa, do tej pory mnie bola, choc dojechalismy tu poltorej doby temu.
Na uwage zasluguje wspomniane wczesniej miasto Poindichery, do ktorego jechalismy z tymi wszystkimi przygodami z Tanjavuru. Dotarlismy tam o 3 nad ranem i okazalo sie, ze wszystko w calym miejscie jest pozamykane w pizdu i jedyne co mozna zrobic, to albo walic w zamkiete drzwi hoteli, ktorych nikt nie otwieral, albo rozpoczac okupacje jakich schodow w oczekiwaniu na swit z nadzieja, ze nowy dzien spowoduje, ze ktorys z nich w koncu otworzy drzwi. Tak sie tez stalo. Zrobilismy flaszke rumu siedzac na bulwarze przy morzu, czekajac na swit i walczac ze snem, ktorego ostatnio probowalismy poltorej doby wczesniej. Zaczal sie poranny ruch, ktory zastapil bezpansie psy, ktore - jako jedyne - wskazywaly, ze w tych zaszczanych i zasmieconych murach jest jakiekolwiek zycie. Uderzylismy wiec na miasto w poszukiwaniu hotelu. PO paru godzinach znalezlismy jeden w ktorym ma sie zwolnic pokoj i dopiero wtedy mozemy go obejrzec. Wszedzie indziej byl full, z wyjatkiem jakiegos jednego hotelu, w ktorym za nocleg zazadano od nas astronomicznej sumy w zamian za mozliwosc kimania w najwiekszym syfie, jaki dotychczas widzielismy podczas podrozy po Azji. Decyzja zapadla wiec szybko: walcie sie ze swoim Poindichery, jedziemy dalej nie zwlekajac ani chwili.
I oto jestesmy w Mammalapuram, ktore przeszlo w ostatniej dekadzie potezna metamorfozie z sennej wioski rybackiej, w wyszykowane pod turystow miasteczko, o ktorym jeszdze napiszemy, poniewaz spedziy tu kolejne 3 dni przed wylotem do Bombaju.
Z gorskiej wycieczki do Kodaikanal wybralismy sie kulturalnie - autobusem - do miescowosci Dindigul, uznanej przez Ole za jedna z trzech najbrzydszych na swiecie (pewnie sam a o tym opowie). Tam zlapalismy autobus do Tanjaviuru, co by obejrzec efektowna swiatynke, ktora w ubieglym roku obdzodzila swoje tysieczne urodziny.
Poniewaz zaczelismy jakos uwazniej liczyc czas, a sprzyjaja temu wykupione na sztywno bilety lotnicze, sprezylismy sie, by zrealizowac koncepcje zwiedzania w jak najkrotszym tempie. Ma to swoje plusy (dodatkowych pare dni na plazy, mimo czasu poswieconego wczesniej na zdrowienie), ale minusy ostro daja w dupe. Gvmt busy, niech je Bog blogoslawi za to, ze sa, i niech je pieklo pochlonie, za to jakie sa. To bardzo tania forma podrozowania, dostpna praktycznie wszedzie, trzeba tylko dojsc skad, kiedy i ktoredy jedzie interesujacy nas autobus.
Dowiadywac sie trzeba od ludzi, bo tablice informacyjne o godzinach odjazdow sa w miejscowym narzeczu, a i to nieaktualne (tzn. nie wiadomo, bo sa w narzeczu - O.) Trzeba siec wypytywac rozne osoby - od kierownika dworca autobusowego (mylil sie najbardziej, jak sie pozniej okazalo), poprzez hotelowe recepcje, a skonczywszy na zwyklych ludziach napotykanych na ulicach i peronach. Maja oni wspolna ceche - wiekszosc z nich nie ma bladego pojecia, o co pytasz, i kiedy, i skad jest ten cholerny autobus. Niemniej jednak ludzie sa jedynym zrodlem wiedzy, wiec trzeba ich pytac tak dlugo, i sprawdzac rownie dlugo, az zlapie sie wlasciwy autobus. Im dluzej sie podrozuje, im czesciej zmienia sie autobusy, tym bardziej staje sie to upiorne. Mimo to 3 pierwsze byusy byly w miare ok, bo mielismy miejsca siedzace. Trzeba jednak przyznac, ze stan zarowno autobusow jak i siedzen, nadaje nowe znaczenie okresleniu "przejebane". Dobrze jednak szlo i to musialo sie zemscic.
Czwarty bus zlapalismy w ostatniej chwili, wskakujac w do niego biegu w miejscowosci, ktorej nigdy wiecej nie odwiedze (Poindichery - byla kolonia francuska, policja tam do tej pory chodzi w kepi). Oczywiscie byl juz pelny, ledwo zmiescily sie plecaki. Ostatnie 3 z 16 godzin podrozy szykowalo sie na stojaka. Pan konduktor wyrzucil jakiegos nastolatka, robiac miejsce siedzace przynajmniej dla Oli. Prawdopodobnie bylo po nas widac, ze na stojaco to raczej nie dojedziemy, chocby nie wiem co. Ruszylismy. Pozniej sie okazalo, ze rowniez ja nie bede jechal na stojaco, co nie oznacza, ze znalalo sie dla mnie miejsce. Po drodze okazalo sie ze wczesniejszy bus zepsul sie na srodku drogi, w zwiazku z czym 80 osob, ktore nim jechaly, rzucilo sie na nasz zaladowany ludzmi i rupieciami po dach. Nie docenialem pojemnosci gvmt busow, poniewaz polowa tych z zepsutego autobusu, wsiadla do naszego lub sie go uczepila. Jechalismy wec wolniej niz standardowe 30 km/h. Jesli zas chodzi o moj sposob podrozy to zmienil sie on zasadniczo z jazdy na stojaka na jazde - nie wiem, jak to opisac - chyba bedzie najlepiej "na wiszaco". Napierajacy tlum przesunal mnie jakies 70 cm od miejsca, w ktorym staly moje stopy. Nieszczesliwie zlozylo sie, ze nie mialem mozliwosci umieszczenia ich pod swoim cialem, pozostalo mi siec jedynie wiszenie na rekach trzymajacych rury przy suficie. Kurwa, do tej pory mnie bola, choc dojechalismy tu poltorej doby temu.
Na uwage zasluguje wspomniane wczesniej miasto Poindichery, do ktorego jechalismy z tymi wszystkimi przygodami z Tanjavuru. Dotarlismy tam o 3 nad ranem i okazalo sie, ze wszystko w calym miejscie jest pozamykane w pizdu i jedyne co mozna zrobic, to albo walic w zamkiete drzwi hoteli, ktorych nikt nie otwieral, albo rozpoczac okupacje jakich schodow w oczekiwaniu na swit z nadzieja, ze nowy dzien spowoduje, ze ktorys z nich w koncu otworzy drzwi. Tak sie tez stalo. Zrobilismy flaszke rumu siedzac na bulwarze przy morzu, czekajac na swit i walczac ze snem, ktorego ostatnio probowalismy poltorej doby wczesniej. Zaczal sie poranny ruch, ktory zastapil bezpansie psy, ktore - jako jedyne - wskazywaly, ze w tych zaszczanych i zasmieconych murach jest jakiekolwiek zycie. Uderzylismy wiec na miasto w poszukiwaniu hotelu. PO paru godzinach znalezlismy jeden w ktorym ma sie zwolnic pokoj i dopiero wtedy mozemy go obejrzec. Wszedzie indziej byl full, z wyjatkiem jakiegos jednego hotelu, w ktorym za nocleg zazadano od nas astronomicznej sumy w zamian za mozliwosc kimania w najwiekszym syfie, jaki dotychczas widzielismy podczas podrozy po Azji. Decyzja zapadla wiec szybko: walcie sie ze swoim Poindichery, jedziemy dalej nie zwlekajac ani chwili.
I oto jestesmy w Mammalapuram, ktore przeszlo w ostatniej dekadzie potezna metamorfozie z sennej wioski rybackiej, w wyszykowane pod turystow miasteczko, o ktorym jeszdze napiszemy, poniewaz spedziy tu kolejne 3 dni przed wylotem do Bombaju.
piątek, 7 stycznia 2011
Z upalu do "lodowki", czyli prosto z tzw. bani do przerebla...
7 stycznia. Pobudka o swicie, szybki ciaj i w droge. Cholera, niby przejechalismy tylko jakies 120 km (ponad 4 godziny jazdy busem), a mamy wrazenie, ze przekroczylismy chyba granice panstwowa. Wszystko jest nie tak. Jest tu czysto prawie jak w Europie, jak na Indie to mimo wieczornej pory jest podejrzanie cicho, a przede wszystkim jest ZIMNO!!!!!!! Przyjechalismy do Kodaikanal w poludnie i juz podczas podrozy poczulismy rzeskosc gorskiego powietrza. W sloncu jednak nadal byl niemilosierny upal, jednak wystarczylo stanac w cieniu drzewa i juz ciagnal po nogach ziab. A ja w sandalach i tych cholernych kapielowkach... Na miejscu od kopa trafilismy fajny hotel, choc Ola sprawdzila jeszcze pare innych, ale nie ta klasa. POdobno ma byc nawet ciepla woda, co na razie okazalo sie prawda, ale oczywiscie w indyjskim wydaniu, czyli woda jest ledwo letnia. W porownaniu jednak z lodowata zimna mozna uznac ja za produkt cieplopodobny. Nie marudze na razie, godzina prawdy nastapi za jakies 2-3 godziny, bo jest po godz. 19.
Kwestia temperatury jest dla mnie osobiscie obecnie pierwszoplanowym tematem, poniewaz siedze przy kompie ubrany w prawie wszystko co mam z garderoby, choc niewiele tego. Na zewnatrz 15 stopni, ale chlod jest gorski po to ponad 2000 m n.p.m, do tego troche wieje. Po raz pierwszy od kilku tygodni zalozylem dlugie spodnie, skarpety, buty i polar, wiec jest mi duszno we wszystko, ze stopami wlacznie. Najbardziej rozchodzone buty jakie mam mnie cisna po kilkunastu dniach w sanadalach na golej stopie, a skarpeta powoduje swedzenie skory. Ale to i tak nic w porownaniu z miejscowa ludnoscia, ktora w ciagu dnia, kiedy bylo 27 stopni a my nadal bylismy ledwo ubrani, juz chodzila w pikowanych kurtkach z kapturami obszytymi misiem, czapkach i nausznikach (razem, najpierw czapka, potem nauszniki, efekt komiczny) a niektorzy rowniez w rekawiczkach. To co sie teraz dzieje na ulicy to juz zupelnie sie nie da opisac: puchowe kurtki, szaliki, sari na ktore kobiety zakladaja bluzy od dresow i kurtki, u nas nawet przy lekkim mrozie nikt sie tak nie ubiera, chyba, ze ma zapalenie pluc. Uliczne stragany ze swetrami i kurtkami sa oblezone przez miejscowych, ktorzy sobie wyrywaja co cieplejsze ubrania (sam w to nie wierze) wiec stragany sa ogolacane z tego towaru w kilkanascie minut. Jakbym nie widzial to bym nie uwierzyl.
Ale to takie impresje tylko, bo najwazniejsza byla dzis nasza wycieczka po miescie i okolicy. W srodku miasta (zalozonego ponoc przez brytyjskiego oficera, ktory szukal tu ochrony przed tropikalnymi upalami. Dziwnie tu jest bo wszystko na opak. Przede wszystkim wszedzie wokol na poludniu kraju jest high sezon, a tymczasem tu wszyscy mowia, ze jest low sezon, maja nawet specjalne, nizsze cenniki opatrzone stosowna informacja. Ulice sa wprawdzie dziurawe, ale umiarkowanie i o dziwo - niezasmiecone, a co 10 metrow stoi kosz na smieci. na kazdej tablicy informacyjnej, czy to restauracji, czy kosciola (dowolnego) napisy "keep clean Kodaikanal" i wszyscy grzecznie smieca do koszy i innych pojemnikow na smieci. Za wyrzucenie jednego kawalka plastiku drakonskie kary finansowe (750 rupii, czyli ponad 50 PLN), najwyrazniej stosowane, bo w jaki sposob inaczej doszliby do takiej szokujacej czystosci. Zastanawiam sie, czy nie jest to jakis eksperymentalny program rzadowy, ktorego celem jest sprawdzenie, czy taki system w ogole jest mozliwy do zaakceptowania w tym kraju. Jak widac, test wypadl pomyslnie. W srodku miasta znajduje sie sztuczne jezioro w ksztalcie skaczacego Batmana bez glowy - sa rozkraczone nogi i rozpiete jak do lotu skrzydla, glowy brak, choc szyja jest. Jezdzilismy sobie wypozyczonymi rowerami wokol jeziora, w sumie to 3,5 km. Bardzo przyjemna wycieczka.
Im dluzej tak sobie krazylismy tym bardziej dochodzilismy do wniosku, ze gdyby zastapic Hindusow bialymi, to mozna by uznac, ze jest to 100% europejskie, dosyc biedne, ale zadbane miasteczko. Oprocz panujacego wszedzie porzadku i ciszy, obrazu tego dopelnialy pozostale po Brytyjczykach zabudowania, domy i wille, zbudowane w wyspiarskim klimacie, z dachowka, i kamiennymi elewacjami. Nawet trawniki sprawiaja wrazenie wypielegnowanych. Do tego przepieknie urzadzony i doskonale utrzymany park, ktory rowniez jest pozostaloscia po zalozycielu miasta i noszacy jego imie.
Choc przed wejsciem do parku, na cokole nie ma juz jego pomnika (podejrzewam, ze byl), stoi za to zamiast niego paskudna zlota figura prezentujaca jakiegos tubylca w sarobgu, grozacego placem wszystkim, ktorzy sie do niego zblizaja. Co ciekawe, przy pomniku staja zamontowane ewidentnie na stale zelazne i zardzewaiale schody, ktore sprawiaja wrazenie, jakby ustawiono je po to, by zloty czlowiek z paluchem mogl po pracy wrocic do domu na swoje codzienne thali. Przyszlo mi nawet do glowy, ze to moze byc pomalowany na zloty kolor mim, ktorego wynajeto po to, by cokol nie stal pusty. Wygladalo to idiotycznie.
Jutro zrobimy sobie piknik w parku, bo znowu bedzie cieplutko, a poznym popoludniem wyrywamy jakims autobusem do Thanjavur, na zwiedzanie kolejnej efektownej swiatynki. Obijamy sie tutaj zbierajac bardzo zroznicowane, jak widac, wrazenia i ani sie spostrzeglismy, jak mija wlasnie polowa naszych wojazy po obcych landach. Osobiscie bardzo sie ciesze na zblizajaca sie wizyte w Mammalapuram, gdzie 10 lat temu mialem bardzo mieszane uczucia, ciekawe jak bedzie tym razem. Szczegolnie, ze w tym czasie miejscowosc te nazwano "Kingdom of Backpackistan", wiec ni cholery nie wiem, czego sie spodziewac. Pewnie znowu bede zdumiony, ale to mi sie chyba nigdy nie znudzi. Jedzenie maja tu dobre i tanie, a po doswiadczeniach ze smierdzacego jak stary hipopotam Maduraiu, w ktorym w dzien i w nocy tysiace pojazdow wala w klaksony non stop, czujemy sie tu jak w raju. Strasznie mnie ciekawi jeszcze kawetia tej "cieplej" wody, bo przydaloby sie wykapac. Ale jak bedzie zimna jak dotychczas (czyli jak wyplywajaca z lodowca), to ja chromole i z duma ide spac brudny. Ola pewnie sie zlamie i - jak zwykle - sie wykapie. Jak mozna sie tak codzinnie myc?
/normalnie Sy, to wlasnie odroznia nas od zwiarzat. O./
Kwestia temperatury jest dla mnie osobiscie obecnie pierwszoplanowym tematem, poniewaz siedze przy kompie ubrany w prawie wszystko co mam z garderoby, choc niewiele tego. Na zewnatrz 15 stopni, ale chlod jest gorski po to ponad 2000 m n.p.m, do tego troche wieje. Po raz pierwszy od kilku tygodni zalozylem dlugie spodnie, skarpety, buty i polar, wiec jest mi duszno we wszystko, ze stopami wlacznie. Najbardziej rozchodzone buty jakie mam mnie cisna po kilkunastu dniach w sanadalach na golej stopie, a skarpeta powoduje swedzenie skory. Ale to i tak nic w porownaniu z miejscowa ludnoscia, ktora w ciagu dnia, kiedy bylo 27 stopni a my nadal bylismy ledwo ubrani, juz chodzila w pikowanych kurtkach z kapturami obszytymi misiem, czapkach i nausznikach (razem, najpierw czapka, potem nauszniki, efekt komiczny) a niektorzy rowniez w rekawiczkach. To co sie teraz dzieje na ulicy to juz zupelnie sie nie da opisac: puchowe kurtki, szaliki, sari na ktore kobiety zakladaja bluzy od dresow i kurtki, u nas nawet przy lekkim mrozie nikt sie tak nie ubiera, chyba, ze ma zapalenie pluc. Uliczne stragany ze swetrami i kurtkami sa oblezone przez miejscowych, ktorzy sobie wyrywaja co cieplejsze ubrania (sam w to nie wierze) wiec stragany sa ogolacane z tego towaru w kilkanascie minut. Jakbym nie widzial to bym nie uwierzyl.
Ale to takie impresje tylko, bo najwazniejsza byla dzis nasza wycieczka po miescie i okolicy. W srodku miasta (zalozonego ponoc przez brytyjskiego oficera, ktory szukal tu ochrony przed tropikalnymi upalami. Dziwnie tu jest bo wszystko na opak. Przede wszystkim wszedzie wokol na poludniu kraju jest high sezon, a tymczasem tu wszyscy mowia, ze jest low sezon, maja nawet specjalne, nizsze cenniki opatrzone stosowna informacja. Ulice sa wprawdzie dziurawe, ale umiarkowanie i o dziwo - niezasmiecone, a co 10 metrow stoi kosz na smieci. na kazdej tablicy informacyjnej, czy to restauracji, czy kosciola (dowolnego) napisy "keep clean Kodaikanal" i wszyscy grzecznie smieca do koszy i innych pojemnikow na smieci. Za wyrzucenie jednego kawalka plastiku drakonskie kary finansowe (750 rupii, czyli ponad 50 PLN), najwyrazniej stosowane, bo w jaki sposob inaczej doszliby do takiej szokujacej czystosci. Zastanawiam sie, czy nie jest to jakis eksperymentalny program rzadowy, ktorego celem jest sprawdzenie, czy taki system w ogole jest mozliwy do zaakceptowania w tym kraju. Jak widac, test wypadl pomyslnie. W srodku miasta znajduje sie sztuczne jezioro w ksztalcie skaczacego Batmana bez glowy - sa rozkraczone nogi i rozpiete jak do lotu skrzydla, glowy brak, choc szyja jest. Jezdzilismy sobie wypozyczonymi rowerami wokol jeziora, w sumie to 3,5 km. Bardzo przyjemna wycieczka.
Im dluzej tak sobie krazylismy tym bardziej dochodzilismy do wniosku, ze gdyby zastapic Hindusow bialymi, to mozna by uznac, ze jest to 100% europejskie, dosyc biedne, ale zadbane miasteczko. Oprocz panujacego wszedzie porzadku i ciszy, obrazu tego dopelnialy pozostale po Brytyjczykach zabudowania, domy i wille, zbudowane w wyspiarskim klimacie, z dachowka, i kamiennymi elewacjami. Nawet trawniki sprawiaja wrazenie wypielegnowanych. Do tego przepieknie urzadzony i doskonale utrzymany park, ktory rowniez jest pozostaloscia po zalozycielu miasta i noszacy jego imie.
Choc przed wejsciem do parku, na cokole nie ma juz jego pomnika (podejrzewam, ze byl), stoi za to zamiast niego paskudna zlota figura prezentujaca jakiegos tubylca w sarobgu, grozacego placem wszystkim, ktorzy sie do niego zblizaja. Co ciekawe, przy pomniku staja zamontowane ewidentnie na stale zelazne i zardzewaiale schody, ktore sprawiaja wrazenie, jakby ustawiono je po to, by zloty czlowiek z paluchem mogl po pracy wrocic do domu na swoje codzienne thali. Przyszlo mi nawet do glowy, ze to moze byc pomalowany na zloty kolor mim, ktorego wynajeto po to, by cokol nie stal pusty. Wygladalo to idiotycznie.
Jutro zrobimy sobie piknik w parku, bo znowu bedzie cieplutko, a poznym popoludniem wyrywamy jakims autobusem do Thanjavur, na zwiedzanie kolejnej efektownej swiatynki. Obijamy sie tutaj zbierajac bardzo zroznicowane, jak widac, wrazenia i ani sie spostrzeglismy, jak mija wlasnie polowa naszych wojazy po obcych landach. Osobiscie bardzo sie ciesze na zblizajaca sie wizyte w Mammalapuram, gdzie 10 lat temu mialem bardzo mieszane uczucia, ciekawe jak bedzie tym razem. Szczegolnie, ze w tym czasie miejscowosc te nazwano "Kingdom of Backpackistan", wiec ni cholery nie wiem, czego sie spodziewac. Pewnie znowu bede zdumiony, ale to mi sie chyba nigdy nie znudzi. Jedzenie maja tu dobre i tanie, a po doswiadczeniach ze smierdzacego jak stary hipopotam Maduraiu, w ktorym w dzien i w nocy tysiace pojazdow wala w klaksony non stop, czujemy sie tu jak w raju. Strasznie mnie ciekawi jeszcze kawetia tej "cieplej" wody, bo przydaloby sie wykapac. Ale jak bedzie zimna jak dotychczas (czyli jak wyplywajaca z lodowca), to ja chromole i z duma ide spac brudny. Ola pewnie sie zlamie i - jak zwykle - sie wykapie. Jak mozna sie tak codzinnie myc?
/normalnie Sy, to wlasnie odroznia nas od zwiarzat. O./
czwartek, 6 stycznia 2011
Rzecz o gorach, ubiorze, i swiatyniach
6 stycznia, ciagle ten sam dzien, ale wczesniejsze plany wziely w leb. Mielismy jechac rzadowym busem do Kodaikanal w gorach, ale przytomnie goscie z recepcji przekonali nas, ze lepsza opcja jest wyjazd jutro rano busikiem z dwojka innych bialych. Cena OK, czas podrozy podobny (120 km - 3,5h), a przynajmiej nikt nie bedzie mi sadzal owcy na kolanach, jesli juz uda mi sie usiasc. Bierzemy. Po wczorajszych doswiadczeniach Oli z wybieraniem hotelu istotnym argumentem okazalo sie rowniez to, ze przyjedziemy za dnia, a konkretnie przed poludniem, w miare wyspani. W sumie czemu nie.
W gorach bedziemy na wysokosci 2100m n.p.m, co oznacza ze w tamtejszej temperaturze 20 stopni C, autochtoni beda zapewne chodzili w czapkach uszankach, swetrach, nausznikach, a na wierzchu beda mieli kozuchy. W koncu zimno jest, nie? Zreszta i tu w Maduraju ciagle natykamy sie na gosci, ktorzy po zmroku zakladaja gustowne nauszniki, choc oba moje termometry wciaz nie pozostawiaja zludzen, ze jest blisko 30 stopni, wiec ja dalej laze na okraglo w kapielowkach. T-shirty mi smierdza, bo robie juz w nich tzw. druga runde - takie sa niestety minusy braku czasu na pranie, a na to potrzeba zostac w jednym miejscu ze dwa dni. Gdybysmy wczoraj wiedzieli, ze zostaniemy na kolejna noc, to pewnie by sie udalo, ale coz, trudno. Pozostaje mi "portorykanski prysznic" odswiezajacy uzywana juz garderobe.
Z reszta i tak nie jedzie ode mnie bardziej niz od przecietnego tubylca, poniewaz oni ubieraja sie bez wyjatku w plastikowe ciuchy. Typowy Hindus z poludnia wyglada ciekawie: biala spodnica ze szmaty, ktora gustownie sobie podwijaja i nosza koncowki, jakby byli dygajacymi panienkami, ewentualnie dlugie, grube spodnie. Do tego obowiazkowe wasy (100% populacji meskiej, w tym czesc kobiet) i rownie obowiazkowa koszula z krotkim rekawem i kieszonka, w ktorej nosza wszystko naraz, czyli okulary, pieniadze luzem (duzo pogniecionych banknotow oraz drobne), dlugopis, troche smieci, kawalek sznurka. W skrocie, cytujac kapele Plastic Bag "Stara lina i sprezyna, zdjecie laski, but Murzyna, cekin, Pekin, stary drazek, but ciupaga i pieniazek". Ciekawa jest rowniez kwestia obuwia, poniewaz przytlaczajaca wiekszosc lazi na bosaka, niezaleznie od statusu majatkowego, ktory jest tu widoczny golym okiem. Wyraznie widac, ze bycie bosonogim jest elementem wielowiekowej tradycji, ktorej nie jest w stanie wyrugowac nawet ogolnodostepnosc tanich chinskich klapek. Prawie kazdy ma, ale nie uzywa i zapewne jest z tego dumny.
Ja od dzisiaj rowniez stalem sie posiadaczem meskiej spodnicy i to w troche niezamierzony sposob. Dotychczas bowiem nikt nie robil mi wstretow, kiedy w kapielowkach ladowalem sie do zwiedzania swiatynek. Na przyladku Komoryn zostalem natomiast zmuszony przez wasatych straznikow swiatynnych w towarzystwie policjantow, do zdjecia rowniez koszuki, oprocz przymusowego zdejmowania sandalow, co tu jest obowiazkowe przed kazdym miejscem kultu. W efekcie lazilem od oltarza do oltarza z gola klata w samych kapielowkach i oprocz koloru skory odroznial mnie od innych pielgrzymow tylko brak spodniczki, ktora na malajach chyba nazywa sie sarongiem. W kazdym razie dzis ogladanie kolorowych i bardzo efektownych wiez swiatynnych wymagalo ode mnie albo dymania do hotelu po dlugie spodnie, albo kupienia sobie sarongu, ze bede sie trzymal tej nazwy. Chyba jestem leniwy, bo zdarli ze mnie 3 dolce, a ja nawet nie mrugnalem okiem. Po powrocie do kraju zamierzam w nim paradowac z nagim torsem po naszym wilanowskim patio. Ciekawe jak to przyjma sasiedzi, mam nadzieje, ze ze zrozumieniem.
W gorach bedziemy na wysokosci 2100m n.p.m, co oznacza ze w tamtejszej temperaturze 20 stopni C, autochtoni beda zapewne chodzili w czapkach uszankach, swetrach, nausznikach, a na wierzchu beda mieli kozuchy. W koncu zimno jest, nie? Zreszta i tu w Maduraju ciagle natykamy sie na gosci, ktorzy po zmroku zakladaja gustowne nauszniki, choc oba moje termometry wciaz nie pozostawiaja zludzen, ze jest blisko 30 stopni, wiec ja dalej laze na okraglo w kapielowkach. T-shirty mi smierdza, bo robie juz w nich tzw. druga runde - takie sa niestety minusy braku czasu na pranie, a na to potrzeba zostac w jednym miejscu ze dwa dni. Gdybysmy wczoraj wiedzieli, ze zostaniemy na kolejna noc, to pewnie by sie udalo, ale coz, trudno. Pozostaje mi "portorykanski prysznic" odswiezajacy uzywana juz garderobe.
Z reszta i tak nie jedzie ode mnie bardziej niz od przecietnego tubylca, poniewaz oni ubieraja sie bez wyjatku w plastikowe ciuchy. Typowy Hindus z poludnia wyglada ciekawie: biala spodnica ze szmaty, ktora gustownie sobie podwijaja i nosza koncowki, jakby byli dygajacymi panienkami, ewentualnie dlugie, grube spodnie. Do tego obowiazkowe wasy (100% populacji meskiej, w tym czesc kobiet) i rownie obowiazkowa koszula z krotkim rekawem i kieszonka, w ktorej nosza wszystko naraz, czyli okulary, pieniadze luzem (duzo pogniecionych banknotow oraz drobne), dlugopis, troche smieci, kawalek sznurka. W skrocie, cytujac kapele Plastic Bag "Stara lina i sprezyna, zdjecie laski, but Murzyna, cekin, Pekin, stary drazek, but ciupaga i pieniazek". Ciekawa jest rowniez kwestia obuwia, poniewaz przytlaczajaca wiekszosc lazi na bosaka, niezaleznie od statusu majatkowego, ktory jest tu widoczny golym okiem. Wyraznie widac, ze bycie bosonogim jest elementem wielowiekowej tradycji, ktorej nie jest w stanie wyrugowac nawet ogolnodostepnosc tanich chinskich klapek. Prawie kazdy ma, ale nie uzywa i zapewne jest z tego dumny.
Ja od dzisiaj rowniez stalem sie posiadaczem meskiej spodnicy i to w troche niezamierzony sposob. Dotychczas bowiem nikt nie robil mi wstretow, kiedy w kapielowkach ladowalem sie do zwiedzania swiatynek. Na przyladku Komoryn zostalem natomiast zmuszony przez wasatych straznikow swiatynnych w towarzystwie policjantow, do zdjecia rowniez koszuki, oprocz przymusowego zdejmowania sandalow, co tu jest obowiazkowe przed kazdym miejscem kultu. W efekcie lazilem od oltarza do oltarza z gola klata w samych kapielowkach i oprocz koloru skory odroznial mnie od innych pielgrzymow tylko brak spodniczki, ktora na malajach chyba nazywa sie sarongiem. W kazdym razie dzis ogladanie kolorowych i bardzo efektownych wiez swiatynnych wymagalo ode mnie albo dymania do hotelu po dlugie spodnie, albo kupienia sobie sarongu, ze bede sie trzymal tej nazwy. Chyba jestem leniwy, bo zdarli ze mnie 3 dolce, a ja nawet nie mrugnalem okiem. Po powrocie do kraju zamierzam w nim paradowac z nagim torsem po naszym wilanowskim patio. Ciekawe jak to przyjma sasiedzi, mam nadzieje, ze ze zrozumieniem.
Boze, jak tu brzydko, czyli o urokach hoteli w Maduraju
Przyjezdzanie w nocy gdziekolwiek to slaby pomysl. No chyba, ze na dworcu stoi Rysio z karteczka z twoim nazwiskiem, ale taki luksus zdazyl nam sie raz, na lotnisku w Delhi. Wiec kiedy dobilismy do Maduraju o 22:00 czekalo nas zmudne poszukiwanie hotelu. Zauwazylam, ze moje umiejetnosci negocjacyjne sa wprost proporcjonalnie zalezne od czasu noszenia plecaka - czym dluzej, tym gorzej sie targuje. Jest to byc moze dobry material na doktorat, jako ze nikt zdaje sie nie zbadal wplywu ucisku na barki na postawy negocjacyjne. Jesli to dobrze opracuje, mam szanse na wlaczenie swojego skromnego dorobku do programu MBA, a potem juz tylko bede jezdzic po swiecie i dawac wyklady. I oczywiscie omijac Maduraj po 22:00.
Zaczelo sie jak zwykle. Wszystkie hostale z gatunku usual suspects z Lonely Planet byly oczywiscie full. Po paru pielgrzymkach z ciezkim plecakiem zostawilam go wreszcie pod wejsciem do hotelu i ruszylam zwiedzac wszystkie miejscowki z opisem lodge, hostel, guesthouse i restaurant (A/C and non A/C rooms) w promieniu 300 metrow. Pierwsza miejscowka - 400 rupii za pokoj, w ktorym na srodku zastygal wlasnie cement. Druga - 250 rupii - pokoj wielkosci lozka, wiec drzwi otwieraly sie na zewnatrz. Na lozku siedzial szczur i gapil sie na mnie czerwonymi oczkami. Facet pewnie do tej pory zastanawia sie, czemu nie skusialam sie na ten niewatpliwy deal mojego zycia. Ja rowniez po przemysleniu sie zastanawiam - w koncu jak sa szczury to nie ma karaluchow. Nastepny pokoj - 500 rupii - bylby ok, gdybym nie bala sie, ze grzyb z sufitu moze sie oderwac i zabic mnie we snie. Nie bylaby to smierc na miare moich mozliwosci, wiec po namysle powiedzialam pas. Kolejny, bardzo przemyslny patent w hotelu na 350 rupii - odzwierny o 3 rekach. W 2 mial piwo, jedna otwieral mi drzwi. Postanowilam nie wybiegac z krzykiem tylko dlatego, ze moglabym sie potknac o lezacych w korytarzu zawinietych w szmaty ludzi. W koncu Madurai Interational Hotel - mrowki faraonki, brak spluczki i grzyb na drzwiach okazal sie propozycja kuszaca, wysublimowana, a stojacy w pokoju telewizor dodal miejscowce pewnego splendoru. Cala noc wsluchiwalam sie w tupot malych, mrowkowych stop i odganialam komary, dla ktorych jestem chyba delicja, bo w promieniu 3 km nikt nigdy nie jest nawet nadgryziony, a ja jedna drapie sie jak dzika. Przyjemnosc bycia posilkiem lokalnej flory kosztowala mnie dokladnie 483 rupie, czyli ok. 30 zlotych, czyli o jakies 30 zlotych za duzo. Zyd w moim insajdzie tlucze glowa o sciane.
No i znowu padlam ofiara Lonely Planet - ta kafejka miala byc 24h, a wlasnie obwiescili closing time. No nic, ide szukac czegos innego.
I znalazlam. Za rogiem, wiec nie jest zle. Oczywiscie nadal jest dla mnie tajemnica, jak kraj, w ktorym internet porusza sie z predkoscia dobrze odkarmionego slimaka mogl wydac polowe informatykow tego swiata. No a internet w telefonie to cos jak bajka o posiadaniu prywatego odrzutowca. Blackberry jest tu gadzetem tylez wypasionym, co niepotrzebnym, za to szacun dla Nokii - ich sluchawki dominuja, prawdopodobnie ze wgledu na wbudowane radyjko, ktorym mozna wyc do woli czy to w rikszy, czy w autobusie. Ze wzgledu na zaskakujaca oferte hotelowa spedzimy w Maduraju kolejna noc. Unikalnosc oferty - 200 rupii od lebka za pokonanie 120 km trasy do Kodaikanal. W zwiazku z tym ominie nas: uzeranie sie z rikszazem, majacym nas dowiezc na dworzec autobusowy, wskakiwanie w biegu do autobusu (i wyskakiwanie w razie, gdyby autobus jechal akurat w inna strone), godzinna jazda do jakiegos punktu na mapie w oparach spalin i przy wtorze klaksonow niszczacych bebenki, przesiadka w biegu do innego autobusu i szukanie po nocy hotelu w Kodai. Tak tak, duch wyprawcy ginie w narodzie. Postanowilismy pokonac te trase minibusem, spod hotelu wprost nad jezioro. Uwaga - w Kodai nie ma ANI JEDNEJ rikszy. Szok i niedowierzanie miesza sie z cicha nadzieja, ze jesli naprawde tak bedzie, jesli uda sie spedzic dzien czy dwa bez tego przewiercajacego glowe trabienia klaksonow, to wrzuce pare rupii do skarbonki w lokalnej swiatynce. Ale nie zapeszam.
Zaczelo sie jak zwykle. Wszystkie hostale z gatunku usual suspects z Lonely Planet byly oczywiscie full. Po paru pielgrzymkach z ciezkim plecakiem zostawilam go wreszcie pod wejsciem do hotelu i ruszylam zwiedzac wszystkie miejscowki z opisem lodge, hostel, guesthouse i restaurant (A/C and non A/C rooms) w promieniu 300 metrow. Pierwsza miejscowka - 400 rupii za pokoj, w ktorym na srodku zastygal wlasnie cement. Druga - 250 rupii - pokoj wielkosci lozka, wiec drzwi otwieraly sie na zewnatrz. Na lozku siedzial szczur i gapil sie na mnie czerwonymi oczkami. Facet pewnie do tej pory zastanawia sie, czemu nie skusialam sie na ten niewatpliwy deal mojego zycia. Ja rowniez po przemysleniu sie zastanawiam - w koncu jak sa szczury to nie ma karaluchow. Nastepny pokoj - 500 rupii - bylby ok, gdybym nie bala sie, ze grzyb z sufitu moze sie oderwac i zabic mnie we snie. Nie bylaby to smierc na miare moich mozliwosci, wiec po namysle powiedzialam pas. Kolejny, bardzo przemyslny patent w hotelu na 350 rupii - odzwierny o 3 rekach. W 2 mial piwo, jedna otwieral mi drzwi. Postanowilam nie wybiegac z krzykiem tylko dlatego, ze moglabym sie potknac o lezacych w korytarzu zawinietych w szmaty ludzi. W koncu Madurai Interational Hotel - mrowki faraonki, brak spluczki i grzyb na drzwiach okazal sie propozycja kuszaca, wysublimowana, a stojacy w pokoju telewizor dodal miejscowce pewnego splendoru. Cala noc wsluchiwalam sie w tupot malych, mrowkowych stop i odganialam komary, dla ktorych jestem chyba delicja, bo w promieniu 3 km nikt nigdy nie jest nawet nadgryziony, a ja jedna drapie sie jak dzika. Przyjemnosc bycia posilkiem lokalnej flory kosztowala mnie dokladnie 483 rupie, czyli ok. 30 zlotych, czyli o jakies 30 zlotych za duzo. Zyd w moim insajdzie tlucze glowa o sciane.
No i znowu padlam ofiara Lonely Planet - ta kafejka miala byc 24h, a wlasnie obwiescili closing time. No nic, ide szukac czegos innego.
I znalazlam. Za rogiem, wiec nie jest zle. Oczywiscie nadal jest dla mnie tajemnica, jak kraj, w ktorym internet porusza sie z predkoscia dobrze odkarmionego slimaka mogl wydac polowe informatykow tego swiata. No a internet w telefonie to cos jak bajka o posiadaniu prywatego odrzutowca. Blackberry jest tu gadzetem tylez wypasionym, co niepotrzebnym, za to szacun dla Nokii - ich sluchawki dominuja, prawdopodobnie ze wgledu na wbudowane radyjko, ktorym mozna wyc do woli czy to w rikszy, czy w autobusie. Ze wzgledu na zaskakujaca oferte hotelowa spedzimy w Maduraju kolejna noc. Unikalnosc oferty - 200 rupii od lebka za pokonanie 120 km trasy do Kodaikanal. W zwiazku z tym ominie nas: uzeranie sie z rikszazem, majacym nas dowiezc na dworzec autobusowy, wskakiwanie w biegu do autobusu (i wyskakiwanie w razie, gdyby autobus jechal akurat w inna strone), godzinna jazda do jakiegos punktu na mapie w oparach spalin i przy wtorze klaksonow niszczacych bebenki, przesiadka w biegu do innego autobusu i szukanie po nocy hotelu w Kodai. Tak tak, duch wyprawcy ginie w narodzie. Postanowilismy pokonac te trase minibusem, spod hotelu wprost nad jezioro. Uwaga - w Kodai nie ma ANI JEDNEJ rikszy. Szok i niedowierzanie miesza sie z cicha nadzieja, ze jesli naprawde tak bedzie, jesli uda sie spedzic dzien czy dwa bez tego przewiercajacego glowe trabienia klaksonow, to wrzuce pare rupii do skarbonki w lokalnej swiatynce. Ale nie zapeszam.
Szybki wpis z Maduraju
6 stycznia. Ostatnia noc przypadla nam w syfiatym hotelu, nalepszym jaki sie jednak udalo znalezc przed polnoca. Inne sprawdzane przez Ole byly wielkosci, czy raczej malosci mniejszej niz stojace w nich lozko, albo oferowaly towarzystwo dorodnych szczurow, lub odzwiernym byl koles o 3 rekach. Przespalismy noc ale komatry podobno dawaly czadu. Przed snem zakupione na czarnym rynku 3 browary (bo bary zamykaja sie o polnocy), po dlugich pertraktacjach z gluchoniemym nocnym strozem, ktory przyniosl w koncu dwa zimne i jedno cieple piwo.
Rano pobudka, kapiel i zwiedzamy jedna z najbardziej efektownych swiatyn w Indiach - w Madurai. Niestety nie sprawdzilismy w przewodniku, ze zamykaja szlaban i wyganiaja cale towarzystwo w zwiazku z przerwa na lunch. Troche czasu nam zabraklo, ale dramatu nie ma. Na nielegalu wszedzie robimy zdjecia, bo zaplacilismy za wjazd, w odroznieniu od lokalersow, ktorzy wjezdzaja za free. To lightowa wersja tutejszego rasizmu, ktory w skrajnych przypadkach wyglada tak, ze Indianin wchodzi za 5 rupii, a bialas za 500. Nie jest to jakas mega fortuna, ale nie ukrywam, ze mnie to wkurza, taki usankcjonowany przez panstwo rasizm.
A swiatynka nalezy do jednych z bardziej malowniczych:
Teraz Ola sie glowi w jaki sposob na szybko wyjechac jeszcze dzisiaj do Kodaikanal w gorach odleglych o 120 km. Moze cos z tego wyjdzie, o czym doniesiemy Wam przy najblizszej okazji.
Rano pobudka, kapiel i zwiedzamy jedna z najbardziej efektownych swiatyn w Indiach - w Madurai. Niestety nie sprawdzilismy w przewodniku, ze zamykaja szlaban i wyganiaja cale towarzystwo w zwiazku z przerwa na lunch. Troche czasu nam zabraklo, ale dramatu nie ma. Na nielegalu wszedzie robimy zdjecia, bo zaplacilismy za wjazd, w odroznieniu od lokalersow, ktorzy wjezdzaja za free. To lightowa wersja tutejszego rasizmu, ktory w skrajnych przypadkach wyglada tak, ze Indianin wchodzi za 5 rupii, a bialas za 500. Nie jest to jakas mega fortuna, ale nie ukrywam, ze mnie to wkurza, taki usankcjonowany przez panstwo rasizm.
A swiatynka nalezy do jednych z bardziej malowniczych:
Teraz Ola sie glowi w jaki sposob na szybko wyjechac jeszcze dzisiaj do Kodaikanal w gorach odleglych o 120 km. Moze cos z tego wyjdzie, o czym doniesiemy Wam przy najblizszej okazji.
środa, 5 stycznia 2011
sunrise, sunrise
Ogolnie w calym tym Kanyakumari chodzi o slonce.Najlepszy jest wschod, bo wiadomo, trzeba na niego wstac, chyba ze akurat ma sie jet laga i 05:30 to pora, o ktorej sie jeszcze nie polozylo.Wiec zaczelo sie tak:
nastepnie wbrew oczekiwaniom poszlo dalej tak:
a potem to juz event w pelni:
Mi tez, podobnie jak Sy, Hindusi zaczynaja dzialac na nerwy. Knajpy to raz, moze czlowieka szlag trafic, poza tym hotele, w ktorych zawsze jest peak season (700 -800 rupii za pokoj,no kaman), a jedzenie zdecydowanie overrated. Jeszcze chwila i bede z nostalgia myslec o zurku i barszczu. Troche sie w tym kraju porobilo, opowiesci Sy sa troche jakby z innej bajki, ale nie narzekam, sama bylam w BKK w odstepie 2 lat i to jest jednak szmat czasu w Azji. Rzeczy dziwnych/ciekawych - robia sobie ze mna zdjecia,co jest smieszne ale nie upierdliwe. Gorzej z tym gapieniem sie, jakbym byla co najmniej Angelina, swoja droga wspolczuje. Za to przed nami duzo swiatynek, wiec zapowiada sie niezla uczta dla oczu :)
nastepnie wbrew oczekiwaniom poszlo dalej tak:
a potem to juz event w pelni:
Mi tez, podobnie jak Sy, Hindusi zaczynaja dzialac na nerwy. Knajpy to raz, moze czlowieka szlag trafic, poza tym hotele, w ktorych zawsze jest peak season (700 -800 rupii za pokoj,no kaman), a jedzenie zdecydowanie overrated. Jeszcze chwila i bede z nostalgia myslec o zurku i barszczu. Troche sie w tym kraju porobilo, opowiesci Sy sa troche jakby z innej bajki, ale nie narzekam, sama bylam w BKK w odstepie 2 lat i to jest jednak szmat czasu w Azji. Rzeczy dziwnych/ciekawych - robia sobie ze mna zdjecia,co jest smieszne ale nie upierdliwe. Gorzej z tym gapieniem sie, jakbym byla co najmniej Angelina, swoja droga wspolczuje. Za to przed nami duzo swiatynek, wiec zapowiada sie niezla uczta dla oczu :)
05.01 - Trudno cokolwiek zaplanowac
2 stycznia. Ostatni obrazek z Varkali na dobry poczatek.
Naprawde trudno cokolwiek w tym kraju zaplanowac. Miedzy innymi wlasnie dlatego nie warto przyjezdzac tu na krocej niz miesiac, bo mnostwo czasu traci sie kompletnie bez sensu, a i nawet przyczyne takiego stanu rzeczy trudno znalezc.Aby daleko nie szukac, sytuacja sprzed kwadransa: zamowilismy wczesny lunch w dobrej - jak na te rejony - knajpie. Zamowilismy sobie po daniu, ryz, ciapati i 2x raita, czyli taka mieszanina jogurtu z roznymi warzywkami (dobre na zoladek, bo zawiera tutejsza flore bakteryjna w zsiadlym mleku). No i czekamy. Po 20 minutach zaczalem sie nieco irytowac, bo wszyscy w knajpie (ok. 30 osob, w tym ci, ktorzy przyszli pozniej) juz swoje zamowienia dostali, a spora czesc nawet zdazyla skonsumowac).
Zeby nie uzewnetrzniac siedzacej naprzeciwko Oli swoich zlych przeczuc w kwestii jedzenia, wyszedlem na fajka. Kiedy wrocilem, okazalo sie, ze moje danie juz czeka, razem z ryzem i raita. Ola tymczasem dostala swoje cipati i raite, ale nie dostala dania. Nauczeni doswiadczeniem zaczelismy jest wspolnie. Powoli jemy. Zaczyna sie konczyc. Minelo 45 min od zlozenia zamowienia. Ociagam sie beltajac lyzka w zimnym ryzu z pomieszanym daniem. W knajpie ze 4 razy zmienil sie komplet klientow, ktorzy weszli, zamowili, zjedli, zaplacili i wyszli, a na ich miejsce kolejni. Wkurwienie ogarnia mnie ciezkie, bo liczne gesty kierowane do kelnera spotykaja sie z uspokajajacym OK, OK, i podobnymi w tresci gestami.
Zarcie sie skonczylo. Talerze obsiadly muchy. W knajpie piaty komplet klientow za naszej kadencji oczekujacych na jedno z dwoch, zamowionych, kurwa, dan!!!!! Zaczynam opierdalac kelnera, a ten znowu swoje okey, okey. Umawiamy sie z Ola, ze damy im jeszcze - nie wiadomo dlaczego, 5 minut. Oczywiscie przewalaja. W miedzyczasie nie wytrztymuje i opierdalam goscia znowu. Kaze mu przyniesc rachunek, ten znowu okey, okey, i po 5 minutach pojawia zamowione ponad godzine temu pierdolone danie, ktorego juz nienawidze, i kaze im je zabrac z powrotem, zanim kogos zabije. Liczba obsluzonych klierntow w naszej obecnosci dobija setki. Potem jeszcze kwadrans czekamy na rachunek, a przy placeniu okazuje sie ze oczywiscie znowu cos popierdolili, wiec sie trzeba uzerac przy kontuarze. Noz, kurwa mac, czylem sie jak Czaban pozdrawiajacy serdecznie pana Lebiedzia.....
To tyleko jeden z przykladow beznadziejnego tracenia czasu, ktore podczas tych wakacji szczegolnie czesto zdarza sie nam wlasnie w oczekiwaniu na koryto. To samo bylo w Koczinie, to samo w Varkali (dwie godziny, zanim na stole pojawilo sie cokolwiek!) i znowu teraz Kanyakumari. Pewnie dlatego tak sie unioslem, ze znowu ta sama sytuacja. Kiedy mi sie to zdarza, to zawsze sie sobie dziwie, bo przeciez wiem, ze tu czas plynie inaczej, ze zdarzyc sie moze wszystko, co tylko moze spowolnic plany, i doswiadczylem tego wielokrotnie. A mimo to, czasami doprowadza mnie to do szalu i zeby sie troche zluzowac, musze to na przyklad opisac. Nie ukrywam, ze jest mi z tym troche lepiej.
Hindusi ze swoim telewizyjnym "skarbem" zmieniaja peron na skroty na stacji w Varkali "
A to marnowanie zycia jest tutaj nagminne. Ja rozumiem, ze w kolejnym wcieleniu tez bedzie czas do przepuszczenia przez palce, ale na Boga, sa granice. To ze sie spozniaja pociagi to nic dziwnego. Dziwi mnie raczej to, ze one tu nawet nienajgorzej trzymaja sie rozkladu. Torami po ktorych poruszaja sie w tym kraju pociagi moznaby owinac kule ziemska ponad dwa razy.
Na kolei pracuje - jak wiesc gminna niesie - tyle ludzi, ze firma ta stanowi najwieksze przedsiebiorstwo swiata (to chyba musialoby byc kilkaset tysiecy ludzi, a moze i milion - do sprawdzenia). Pociagi sa niewyobrazalnie syfiate, zaloczone do granic mozliwoci, ale i tak o niebo lepsze od tutejszych autobusow, ktore sa identyczne, a w dodatku jezdza po tragicznych drogach, jakich nigdzie w Europie nie ma. Wnetrze tzw. second sleepera ponizej.
Wszystkie sa kilkakrotni lepsze, nawet nasze najbardziej dziurawe. Generalnie pociagi sa wiec bardziej niz OK i z tego miejsca blisko juz do stwierdzenia, ze to co w naszych rejonach jest najgorsze, tutaj nadal jest obiektem westchnien i marzen przynajmniej kilkuset milionow ludzi w Indiach.
Targaja mna tutaj bardzoi sprzeczne uczucia, bo kiedy tylko obserwuje ten gestniejacy, klebiacy sie tlum, kiedy przygladam sie posczegoplnym osobom, bardzo wspolczuje tym chudym, bosonogim biedakom, targajacym wielkie i ciezkie wory z roznymi pieceofshitami, mozolnie dazacym do ubicia kolejnego biznesu za 30 rupii. Wtedy jestem pelen wspolczucia dla ich doli, czy raczej niekonczacej sie niedoli, bo przeciez ich zycie zapewne nigdy sie nie zmieni. Ale ilekroc musze wejsc z nimi w jakakolwiek interakcje, wywoluja w nalepszym wypadku irytacje, bo albo nie rozumieja oczywistosci, albo udaja ze nie rozumieja, kombinuja, oszukuja i klamia w zywe oczy tak, ze az sie prosi, by im to udowodnic, a potem wyszydzic ich niemoralne zachowanie. Tyle, ze to nic nie da, bo jest bez sensu. Nawet jesli sie tak postapi, to natychmiast o tym zapomna i beda postepowali identycznie, jak dotychczas. I to jest ciekawe, bo przeciez wyciaganie wnioskow np z obcowania z bialymi turystami, pomoggloby im na rozwoj prowadzacy do fortuny. Jednak sa za bardzo skupienie na tym co tu i teraz, by myslec o przyszlosci. mam czesto wrazenie ze o dostatniej przyszlosci to oni wylacznie marza, a nie mysla. Na co dzien koncentruja sie na utrzymaniu status quo, ktore wyglada tak.
Tym dziwniejsze jest dla mnie tempo rozwoju tego kraju nieporownywalne z zadnym zachodnim panstwem. Ale i tu odpowiedz - przynajmniej na pozor - wydaje sie oczywista. Jeli na tym subkontynencie zyje ponad miliard ludzi, to licba bezwzgledna tutejszych geniuszy, ludzi ze smykalka do bizneso i innych ponadprzecietnie ogarnietych, jest prawdopodobnie wielokrotnie wieksza niz w Europie, czy Ameryce. W tym hinduskim tlumie wprawdzie ich zupelnie nie widac, w sensie na ulicy, ale oni w ustronnych miejscach, albo zza granicy robia swoje deale i poprawiaja w ten sposob zycie swoich pobratymcow. Jeszcze kilka pokolen takiego tempa i naprawde bedzie mozna z podziwem spojrzec na to co sie stalo. Juz teraz zaluje, ze mnie wowczas nie bedzie, choc dawno temu postanowilem zyc wiecznie.
I tak oto z pozytkiem dla Was, drodzy czytelnicy, spedzilem godzinke oczekujac na pociag. I pewnie jak zawsze - jak bede na peronie punkturalnie, a on nie....
Naprawde trudno cokolwiek w tym kraju zaplanowac. Miedzy innymi wlasnie dlatego nie warto przyjezdzac tu na krocej niz miesiac, bo mnostwo czasu traci sie kompletnie bez sensu, a i nawet przyczyne takiego stanu rzeczy trudno znalezc.Aby daleko nie szukac, sytuacja sprzed kwadransa: zamowilismy wczesny lunch w dobrej - jak na te rejony - knajpie. Zamowilismy sobie po daniu, ryz, ciapati i 2x raita, czyli taka mieszanina jogurtu z roznymi warzywkami (dobre na zoladek, bo zawiera tutejsza flore bakteryjna w zsiadlym mleku). No i czekamy. Po 20 minutach zaczalem sie nieco irytowac, bo wszyscy w knajpie (ok. 30 osob, w tym ci, ktorzy przyszli pozniej) juz swoje zamowienia dostali, a spora czesc nawet zdazyla skonsumowac).
Zeby nie uzewnetrzniac siedzacej naprzeciwko Oli swoich zlych przeczuc w kwestii jedzenia, wyszedlem na fajka. Kiedy wrocilem, okazalo sie, ze moje danie juz czeka, razem z ryzem i raita. Ola tymczasem dostala swoje cipati i raite, ale nie dostala dania. Nauczeni doswiadczeniem zaczelismy jest wspolnie. Powoli jemy. Zaczyna sie konczyc. Minelo 45 min od zlozenia zamowienia. Ociagam sie beltajac lyzka w zimnym ryzu z pomieszanym daniem. W knajpie ze 4 razy zmienil sie komplet klientow, ktorzy weszli, zamowili, zjedli, zaplacili i wyszli, a na ich miejsce kolejni. Wkurwienie ogarnia mnie ciezkie, bo liczne gesty kierowane do kelnera spotykaja sie z uspokajajacym OK, OK, i podobnymi w tresci gestami.
Zarcie sie skonczylo. Talerze obsiadly muchy. W knajpie piaty komplet klientow za naszej kadencji oczekujacych na jedno z dwoch, zamowionych, kurwa, dan!!!!! Zaczynam opierdalac kelnera, a ten znowu swoje okey, okey. Umawiamy sie z Ola, ze damy im jeszcze - nie wiadomo dlaczego, 5 minut. Oczywiscie przewalaja. W miedzyczasie nie wytrztymuje i opierdalam goscia znowu. Kaze mu przyniesc rachunek, ten znowu okey, okey, i po 5 minutach pojawia zamowione ponad godzine temu pierdolone danie, ktorego juz nienawidze, i kaze im je zabrac z powrotem, zanim kogos zabije. Liczba obsluzonych klierntow w naszej obecnosci dobija setki. Potem jeszcze kwadrans czekamy na rachunek, a przy placeniu okazuje sie ze oczywiscie znowu cos popierdolili, wiec sie trzeba uzerac przy kontuarze. Noz, kurwa mac, czylem sie jak Czaban pozdrawiajacy serdecznie pana Lebiedzia.....
To tyleko jeden z przykladow beznadziejnego tracenia czasu, ktore podczas tych wakacji szczegolnie czesto zdarza sie nam wlasnie w oczekiwaniu na koryto. To samo bylo w Koczinie, to samo w Varkali (dwie godziny, zanim na stole pojawilo sie cokolwiek!) i znowu teraz Kanyakumari. Pewnie dlatego tak sie unioslem, ze znowu ta sama sytuacja. Kiedy mi sie to zdarza, to zawsze sie sobie dziwie, bo przeciez wiem, ze tu czas plynie inaczej, ze zdarzyc sie moze wszystko, co tylko moze spowolnic plany, i doswiadczylem tego wielokrotnie. A mimo to, czasami doprowadza mnie to do szalu i zeby sie troche zluzowac, musze to na przyklad opisac. Nie ukrywam, ze jest mi z tym troche lepiej.
Hindusi ze swoim telewizyjnym "skarbem" zmieniaja peron na skroty na stacji w Varkali "
A to marnowanie zycia jest tutaj nagminne. Ja rozumiem, ze w kolejnym wcieleniu tez bedzie czas do przepuszczenia przez palce, ale na Boga, sa granice. To ze sie spozniaja pociagi to nic dziwnego. Dziwi mnie raczej to, ze one tu nawet nienajgorzej trzymaja sie rozkladu. Torami po ktorych poruszaja sie w tym kraju pociagi moznaby owinac kule ziemska ponad dwa razy.
Na kolei pracuje - jak wiesc gminna niesie - tyle ludzi, ze firma ta stanowi najwieksze przedsiebiorstwo swiata (to chyba musialoby byc kilkaset tysiecy ludzi, a moze i milion - do sprawdzenia). Pociagi sa niewyobrazalnie syfiate, zaloczone do granic mozliwoci, ale i tak o niebo lepsze od tutejszych autobusow, ktore sa identyczne, a w dodatku jezdza po tragicznych drogach, jakich nigdzie w Europie nie ma. Wnetrze tzw. second sleepera ponizej.
Wszystkie sa kilkakrotni lepsze, nawet nasze najbardziej dziurawe. Generalnie pociagi sa wiec bardziej niz OK i z tego miejsca blisko juz do stwierdzenia, ze to co w naszych rejonach jest najgorsze, tutaj nadal jest obiektem westchnien i marzen przynajmniej kilkuset milionow ludzi w Indiach.
Targaja mna tutaj bardzoi sprzeczne uczucia, bo kiedy tylko obserwuje ten gestniejacy, klebiacy sie tlum, kiedy przygladam sie posczegoplnym osobom, bardzo wspolczuje tym chudym, bosonogim biedakom, targajacym wielkie i ciezkie wory z roznymi pieceofshitami, mozolnie dazacym do ubicia kolejnego biznesu za 30 rupii. Wtedy jestem pelen wspolczucia dla ich doli, czy raczej niekonczacej sie niedoli, bo przeciez ich zycie zapewne nigdy sie nie zmieni. Ale ilekroc musze wejsc z nimi w jakakolwiek interakcje, wywoluja w nalepszym wypadku irytacje, bo albo nie rozumieja oczywistosci, albo udaja ze nie rozumieja, kombinuja, oszukuja i klamia w zywe oczy tak, ze az sie prosi, by im to udowodnic, a potem wyszydzic ich niemoralne zachowanie. Tyle, ze to nic nie da, bo jest bez sensu. Nawet jesli sie tak postapi, to natychmiast o tym zapomna i beda postepowali identycznie, jak dotychczas. I to jest ciekawe, bo przeciez wyciaganie wnioskow np z obcowania z bialymi turystami, pomoggloby im na rozwoj prowadzacy do fortuny. Jednak sa za bardzo skupienie na tym co tu i teraz, by myslec o przyszlosci. mam czesto wrazenie ze o dostatniej przyszlosci to oni wylacznie marza, a nie mysla. Na co dzien koncentruja sie na utrzymaniu status quo, ktore wyglada tak.
Tym dziwniejsze jest dla mnie tempo rozwoju tego kraju nieporownywalne z zadnym zachodnim panstwem. Ale i tu odpowiedz - przynajmniej na pozor - wydaje sie oczywista. Jeli na tym subkontynencie zyje ponad miliard ludzi, to licba bezwzgledna tutejszych geniuszy, ludzi ze smykalka do bizneso i innych ponadprzecietnie ogarnietych, jest prawdopodobnie wielokrotnie wieksza niz w Europie, czy Ameryce. W tym hinduskim tlumie wprawdzie ich zupelnie nie widac, w sensie na ulicy, ale oni w ustronnych miejscach, albo zza granicy robia swoje deale i poprawiaja w ten sposob zycie swoich pobratymcow. Jeszcze kilka pokolen takiego tempa i naprawde bedzie mozna z podziwem spojrzec na to co sie stalo. Juz teraz zaluje, ze mnie wowczas nie bedzie, choc dawno temu postanowilem zyc wiecznie.
I tak oto z pozytkiem dla Was, drodzy czytelnicy, spedzilem godzinke oczekujac na pociag. I pewnie jak zawsze - jak bede na peronie punkturalnie, a on nie....
wtorek, 4 stycznia 2011
...i to juz jest koniec (bo dalej tylko ocean)
Dotarlismy do konca Indii - glownie po to, zeby stwierdzic ze:
1. Hindusi nie powinni budowac kolosow z Rhodos, bo jakos im nie ida, zwlaszcza nosy
2. jest tu tyle samo badziewia sklepowego co wszedzie, tym razem jednak poszli po rozum do glowy i sprzedaja je w sklepach "wszystko po 10 rupii" - co nadal jest dziesieciokrotnie przeplacone, no ale juz nie chca 100 rupii
3. jesli sie ma wyspe i nie wiadomo, co z nia zrobic, to mozna wybudowac cokolwiek i zgarniac od narodu po 20 rupii. W kraju, ktory ma miliard ludzi moze wyjsc z tego przyzwoity business case.
Ostatniego dnia w Varkali poznalam pierwszego niewierzacego Hindusa. Niewierzacy Hindus polega na tym, ze zamiast skladac kwiatki i swieczki przed bogiem z wielka sloniowa glowa, zaczyna powaznie sie zastanawiac nad przeksztalceniem ogrodka rodzicow w porzadna asrame z internetem, lekcjami yogi, reiku, a wszystko pod haslem ayurvedy. Prawdziwym guru takiego Hindusa jest Przytulajaca Matka, znana z filmu Eat Love Pray. Nasz kolega opowiadal z blyskiem w oku o strumieniu bialych zostawiajacych w asramie tysiace rupii. "Potem, jak wracaja do nas, to sa troche upierdliwi" - dodal. "Wiecie, musimy im wieszac jakies tam dzwoneczki i inne sznureczki w pokojach, taka im robia wode z mozgu, ale ogolnie jest ok." Zapytalam go, dlaczego nasz hotel ma w nazwie ayurvedic. "Marketing, madam" - opowiedzial."Zawsze brzmi lepiej niz zwykly resort". Niestety, rowniez wifi to byl marketing, na ktory jednak z nadzieja dalam sie zlapac.
Wracajac teraz do badziewia sklepowego - zawsze myslalam, ze Peru jest pod tym wzgledem nie do pobicia, ale srogo sie pomylilam. Wyobrazcie sobie indiashop skrzyzowany z czestochowa (tu powinna przyjsc Wam na mysl maryjka z odkrecana glowka), plus troche odpustu w giebni kolo pakosci oraz bardzo duzo rozowego plastiku. W razie, gdybyscie mieli ochote, zeby przywiezc Wam cos konkretnego, zalaczam ponizej serie zdjec. Osobiscie polecam swiecace kolka robiace "bzzzz" oraz plastikowe paletki do krykieta - przynajmniej wygladaja egzotycznie.
Z jedzenia skonczyly sie ryby. Pozostal hinduski wybor veg, niesmiertele thali i chapaty. Ale wyjechalismy ze stanu komunistow, wobec ktorego to faktu cieszymy sie na obecnosc piwa w sklepach.
1. Hindusi nie powinni budowac kolosow z Rhodos, bo jakos im nie ida, zwlaszcza nosy
2. jest tu tyle samo badziewia sklepowego co wszedzie, tym razem jednak poszli po rozum do glowy i sprzedaja je w sklepach "wszystko po 10 rupii" - co nadal jest dziesieciokrotnie przeplacone, no ale juz nie chca 100 rupii
3. jesli sie ma wyspe i nie wiadomo, co z nia zrobic, to mozna wybudowac cokolwiek i zgarniac od narodu po 20 rupii. W kraju, ktory ma miliard ludzi moze wyjsc z tego przyzwoity business case.
Ostatniego dnia w Varkali poznalam pierwszego niewierzacego Hindusa. Niewierzacy Hindus polega na tym, ze zamiast skladac kwiatki i swieczki przed bogiem z wielka sloniowa glowa, zaczyna powaznie sie zastanawiac nad przeksztalceniem ogrodka rodzicow w porzadna asrame z internetem, lekcjami yogi, reiku, a wszystko pod haslem ayurvedy. Prawdziwym guru takiego Hindusa jest Przytulajaca Matka, znana z filmu Eat Love Pray. Nasz kolega opowiadal z blyskiem w oku o strumieniu bialych zostawiajacych w asramie tysiace rupii. "Potem, jak wracaja do nas, to sa troche upierdliwi" - dodal. "Wiecie, musimy im wieszac jakies tam dzwoneczki i inne sznureczki w pokojach, taka im robia wode z mozgu, ale ogolnie jest ok." Zapytalam go, dlaczego nasz hotel ma w nazwie ayurvedic. "Marketing, madam" - opowiedzial."Zawsze brzmi lepiej niz zwykly resort". Niestety, rowniez wifi to byl marketing, na ktory jednak z nadzieja dalam sie zlapac.
Wracajac teraz do badziewia sklepowego - zawsze myslalam, ze Peru jest pod tym wzgledem nie do pobicia, ale srogo sie pomylilam. Wyobrazcie sobie indiashop skrzyzowany z czestochowa (tu powinna przyjsc Wam na mysl maryjka z odkrecana glowka), plus troche odpustu w giebni kolo pakosci oraz bardzo duzo rozowego plastiku. W razie, gdybyscie mieli ochote, zeby przywiezc Wam cos konkretnego, zalaczam ponizej serie zdjec. Osobiscie polecam swiecace kolka robiace "bzzzz" oraz plastikowe paletki do krykieta - przynajmniej wygladaja egzotycznie.
Z jedzenia skonczyly sie ryby. Pozostal hinduski wybor veg, niesmiertele thali i chapaty. Ale wyjechalismy ze stanu komunistow, wobec ktorego to faktu cieszymy sie na obecnosc piwa w sklepach.
04.01 - Ostre odczucia na koncu subkontynentu
4 stycznia. Po 4 godzinach w drugiej klasie sypialnego dotarlismy na przyladek Komoryn, bedacy najdalej na poludnie wysunietym fragmentem Indii. Wiedzielismy, ze to miejsce pielgrzymkowe, ale zeby od razu az tak? Dziesiatki tysiecy ludzi na ulicach 20-tysiecznej wioski, bo tak sie to liczy wedle tutejszych standardow. Az przypomina sie stary dowcip rodem z imienin rodzinnych, ze "gdyby nie ciocia Bozenka, to nie byloby gdzie palca wcisnac...".
Tysiace ludzi w kolekach na promy, ktorymi musielismy sie dostac na okoliczne wysepki, na ktorych postawiono sto lat temu efektowna z daleka i znacznie tracaca z bliska swiatynie, oraz podobny, jesli chodzi o wrazenia estetycze, wybudowany 10 lat temu monumentalny pomnik z cyklu "Tamilscy rzezbiarze - tamilskim poetom". Wrzucimy foty.
O zachodzie slonca poszlismy obejrzec wspomiane zjawisko przyrodnicze na tzw. plazy, ale uciekalismy stamtad biegiem bo plaza byla tak zasrana i to bynajmniej nie przez krowy, ze ciezko bylo przejsc sucha stopa, a w sandalach to sami wiecie. Malo brakowalo, zebysmy sie porzygalai, zwlaszcza, ze miejscowi klienci tego szaletu prosto z obrosnietej sucha trawa skarpy, przeskakiwali po glazach na waski skrawek piasku tuz przy morzu i tam myli obsrane interesy, leeeeee. (o boze,dobrze, ze ja tego nie widzialam! O.)
Z pewnym zalem rozstalem sie z Varkala, poniewaz tam bylo przyjemnie i pobytowo, za to teraz bedziemy troche gonic. Dzis Kanyakumari, czyli przyladek Komoryn, ktory nie wiem czy bedzie zaslugiwal na jutrzejsza pobudke przed switem, by obejrzec wschod slonca. Pomyslimy, bo na razie troche zenada. Jutro ladujemy w Maduraju. Jedna z najciekawszych swiatynek jakie chyba mozna w tym kraju zobaczyc, a juz obowiazkowa, jesli sie jest na poludniu tego dziwnego kraju.
Dziwna sprawa, ale caly czas klebia mi sie po glowie wrazenia, takie chwilowe, o krtorych chcialbym napisac, ale kiedy siadam w kafejce za klawiatura, to zazwyczaj nie moga jakos do mnie wrocic. Dzisiaj np. troche nerwowo zareagowalem na namolnego dzieciaka, ktorego odprawilem stanowczo ze dwa razy, a ten dalej mi sie czepial nog. Ale zastosowanie metody niezauwazania natreta zazwyczaj dziala, nie mozna tylko zwracac uwagi, a nie sie wydzierac. Olewka powoduje, ze traca czas, a czas - jak wiadomo - to pieniadz. Lepiej bedzie wiec pomeczyc kogos innego.
Zdziwilem sie dzis rowniez, ze w tym calym Kanyajkumari pojawili sie przerozni "ludzie-pajaki" i inni powykrecani, ktorzy zarabiaja pod swiatyniami na swoim kalectwie. W sumie to pierwszy raz sie natknelismy na takich zdeformowanych, ale z racji pielgrzymkowego charakteru miejsca i tego ze jest szczyt sezonu, to jestem sklonny zaakceptowac. Poza tym - jak pisalem poprzenio - wcale nie jest zle z zebrakami.
Troche sie tez dzis przestraszylem, bo chcac zrobic zdjecie nocne, potrzebowalem na czyms oprzec aparat. Idealnie pasowal mi pomnik postawiony ku czci ofiar ostatniego tsunami, ktore rowniez i tu w Indiach - a nie tylko w Tajlandii - jak wszyscy przede wszystkim pamietamy, zebralo spor zniwo. Pomnik jest obrzydliwie paskudny i wyglada jak mieszanka snu chinskiego producenta tanich zabawek z kacem polskiego zula. Ostatecznie jednak skorzystalem z innej podporki, bo jak podchodzilem do mocno ciemnego terenu wokol pomnika, to zobaczylem klebowisko szczurow, ktore pazurkami i zabkami polyskiwaly w swietle latarni w moja strone. Pierwszy raz w zyciu doswiadczylem tak irracjonalnego leku przed jakimkolwiek zwierzeciem. Bylo to tak obrzydliwe i przerazajace, ze przeszly mnie ciarki. Sami widzicie, ze ten przyladek nie zrobil jakiegos oszalamiajacego wrazenia, bywalo sie w lepszych miejscowkach. Troche jestem cholera rozczarowany, tak tutaj to tak wlasnie jest - od zachwytu do obrzydzenia jeden krok.
Nie jest jednak tak, ze narzekam, albo by Ola to robila. Przyjechalismy wlasnie po roznorodne odczucia, no to mamy to, czego chcielismy. Bo poludniowoindyjskie thali bylo dzis tak dobre oobfite, ze nie dalem razy zjesc, zanim kolezka zapytal czy chce dokladke. A siedzac razem przy stole nie tyle jedlismy, lecz wpierdalalismy do tego stopnia lapczywie i ze smakiem, ze jakas biala parka, ktora dopiero weszla, po chwili obserwacji naszego zachowania, zapytala co jemy, bo oni chca dokladnie to samo :-). A to bylo cholernie mile, choc nie wiem dlaczego wlasnie az tak to odebralismy. /jak ktos ma trendsetterstwo we krwi... :) O./
Tysiace ludzi w kolekach na promy, ktorymi musielismy sie dostac na okoliczne wysepki, na ktorych postawiono sto lat temu efektowna z daleka i znacznie tracaca z bliska swiatynie, oraz podobny, jesli chodzi o wrazenia estetycze, wybudowany 10 lat temu monumentalny pomnik z cyklu "Tamilscy rzezbiarze - tamilskim poetom". Wrzucimy foty.
O zachodzie slonca poszlismy obejrzec wspomiane zjawisko przyrodnicze na tzw. plazy, ale uciekalismy stamtad biegiem bo plaza byla tak zasrana i to bynajmniej nie przez krowy, ze ciezko bylo przejsc sucha stopa, a w sandalach to sami wiecie. Malo brakowalo, zebysmy sie porzygalai, zwlaszcza, ze miejscowi klienci tego szaletu prosto z obrosnietej sucha trawa skarpy, przeskakiwali po glazach na waski skrawek piasku tuz przy morzu i tam myli obsrane interesy, leeeeee. (o boze,dobrze, ze ja tego nie widzialam! O.)
Z pewnym zalem rozstalem sie z Varkala, poniewaz tam bylo przyjemnie i pobytowo, za to teraz bedziemy troche gonic. Dzis Kanyakumari, czyli przyladek Komoryn, ktory nie wiem czy bedzie zaslugiwal na jutrzejsza pobudke przed switem, by obejrzec wschod slonca. Pomyslimy, bo na razie troche zenada. Jutro ladujemy w Maduraju. Jedna z najciekawszych swiatynek jakie chyba mozna w tym kraju zobaczyc, a juz obowiazkowa, jesli sie jest na poludniu tego dziwnego kraju.
Dziwna sprawa, ale caly czas klebia mi sie po glowie wrazenia, takie chwilowe, o krtorych chcialbym napisac, ale kiedy siadam w kafejce za klawiatura, to zazwyczaj nie moga jakos do mnie wrocic. Dzisiaj np. troche nerwowo zareagowalem na namolnego dzieciaka, ktorego odprawilem stanowczo ze dwa razy, a ten dalej mi sie czepial nog. Ale zastosowanie metody niezauwazania natreta zazwyczaj dziala, nie mozna tylko zwracac uwagi, a nie sie wydzierac. Olewka powoduje, ze traca czas, a czas - jak wiadomo - to pieniadz. Lepiej bedzie wiec pomeczyc kogos innego.
Zdziwilem sie dzis rowniez, ze w tym calym Kanyajkumari pojawili sie przerozni "ludzie-pajaki" i inni powykrecani, ktorzy zarabiaja pod swiatyniami na swoim kalectwie. W sumie to pierwszy raz sie natknelismy na takich zdeformowanych, ale z racji pielgrzymkowego charakteru miejsca i tego ze jest szczyt sezonu, to jestem sklonny zaakceptowac. Poza tym - jak pisalem poprzenio - wcale nie jest zle z zebrakami.
Troche sie tez dzis przestraszylem, bo chcac zrobic zdjecie nocne, potrzebowalem na czyms oprzec aparat. Idealnie pasowal mi pomnik postawiony ku czci ofiar ostatniego tsunami, ktore rowniez i tu w Indiach - a nie tylko w Tajlandii - jak wszyscy przede wszystkim pamietamy, zebralo spor zniwo. Pomnik jest obrzydliwie paskudny i wyglada jak mieszanka snu chinskiego producenta tanich zabawek z kacem polskiego zula. Ostatecznie jednak skorzystalem z innej podporki, bo jak podchodzilem do mocno ciemnego terenu wokol pomnika, to zobaczylem klebowisko szczurow, ktore pazurkami i zabkami polyskiwaly w swietle latarni w moja strone. Pierwszy raz w zyciu doswiadczylem tak irracjonalnego leku przed jakimkolwiek zwierzeciem. Bylo to tak obrzydliwe i przerazajace, ze przeszly mnie ciarki. Sami widzicie, ze ten przyladek nie zrobil jakiegos oszalamiajacego wrazenia, bywalo sie w lepszych miejscowkach. Troche jestem cholera rozczarowany, tak tutaj to tak wlasnie jest - od zachwytu do obrzydzenia jeden krok.
Nie jest jednak tak, ze narzekam, albo by Ola to robila. Przyjechalismy wlasnie po roznorodne odczucia, no to mamy to, czego chcielismy. Bo poludniowoindyjskie thali bylo dzis tak dobre oobfite, ze nie dalem razy zjesc, zanim kolezka zapytal czy chce dokladke. A siedzac razem przy stole nie tyle jedlismy, lecz wpierdalalismy do tego stopnia lapczywie i ze smakiem, ze jakas biala parka, ktora dopiero weszla, po chwili obserwacji naszego zachowania, zapytala co jemy, bo oni chca dokladnie to samo :-). A to bylo cholernie mile, choc nie wiem dlaczego wlasnie az tak to odebralismy. /jak ktos ma trendsetterstwo we krwi... :) O./
poniedziałek, 3 stycznia 2011
slow kilka dodatkowo
Do pokoju obok nas w naszym wypasionym resorcie - prawdziwy podroznik we mnie placze, gdzie te czasy kiedy czlowiek spal w "budget" a teraz to juz panie "midrange"...zaczynam niebezpiecznie zmierzac w strone "top end" - no wiec w pokoju obok nas wyladowali Niemcy. W sumie to normalne, jak sie patrzy na morze, to Niemcy sa po lewej i w tym przypadku rowniez tak bylo. Wreszcie zreszta spotkalam sasiadow, ktorzy nie przepraszaja za zburzenie Warszawy, tylko za Angele Merkel. Swiat sie zmienia ale Niemcy chyba ciagle maja za co przepraszac. Ostatnie dni to plaza - ryba - plaza - ryba i tak w kolko. Sy twierdzi, ze to wlasnie byly nasze wakacje i ma nadzieje, ze mi sie podobalo, bo teraz to sie zacznie i bedzie jak na szkoleniu amerykanskich marines. Jesli kaze mi przy tym nosic moj wlasny plecak, to wsiadam na najblizszy prom na Malediwy - tam jest wiecej boyow hotelowych niz turystow, tak czytalam. A teraz o sie okazuje, ze musze juz konczyc, bo zaraz nie bedzie szansy na fisze. To koncze, ale jeszcze tu wroce.
03.01 - Indie to juz inny kraj...
3 stycznia. ...naprawde bardzo inny kraj i nie powiem, zebym mial narzekac z tego powodu. W Delhi zdziwil mnie main bazaar, ktorzy zostal poszerzony. Kolejna sprawa to disappearka wszelkich zebrako/kalek, ktore wladze gdzies wysiedlily, zeby nie kompromitowaly gwaltownie rozwijajacego sie panstwa, ktore, pod wzgledem przyrostu PKB pobilo - jak mi sie wydaje, nawet Chiny. Dalej zauwazylem kompletny brak bezdomnych, ktorych nazywalem dotychczas "ludzie-smieci", bynajmniej nie z pogardy dla nich, ale z uwagi na role jaka pelnili w owczesnym spoleczenstwie indyjskim - niepotrzebnych, zobojetnialych na wszystko, zbednych i nawet nie przeszkadzajacych nikomu ludzkich wrakow, ktore gnily w rynsztokach i spaly przy kraweznikach narazajac sie na to, ze przejedzie ich autobus, albo podepcza nagle gromadzacy sie ludzie. Podobnie jak tredowatych - teraz ich wszystkich nie widac. I to nie dlatego, ze gdzies zostali odsunieci z glownych ulic.
Ich po prostu nie ma w miejscach, w ktorych byli na kazdym kroku! Nie wiem czy ich wywiezli, czy co, czy moze wladze zrobily tak jak z zebrakami, ktorzy zostali objeci zakazem wykonywania wczesniejszego zawodu, pod grozba kary finansowej i wiezienia. Do tego dolaczyli skuteczna egzekucje prawa i - o dziwo - nowy system zadzialal. ALe to tylko niektore ze zmian jakie obserwuje ze zdumieniem po dziesieciu latach nieobecnosci, czesciowo w tych samych miejscach, co poprzednio.
Ale to sa zmiany z beznadziejnego i wstydliwego na akceptowalne, albo w najgorszym przypadku - usuniete z widoku. Prawdziwy szok przezylem dopiero w Varkali, w rzadzonych przez komunistow stanie Kerala. Przyjechalem w miejsce, w ktorym uprzednio na plazy byly dostepne dwie uslugi: wynajem parasola (1$ dziennie, li8czba ogolnodostepnych paraloli ok. 5) i mozliwosc zakupu obranego ananaska od nieco namolnej starszej pani, z ktora Landryn przez 15 minut klocil sie dekade temu, by sprzedala mu go za wciaz zlodziejska (jak na owe czasy) cene 25 tupii, czyli 0,5$.
Dzis sytuacja prezentuje sie zupelnie, by6 nie powiedzie szokujaco inaczej, choc z radoscia stwierdzilem, ze "ananasowa babcia" nie przeszla jeszcze na emeryture i wciaz grasuje po plazy zadajac juz za swojego ananaska 1,5$. Ale ona, ktora stanowila kiedys polowe turystycznego biznesu wna glownej plazy w Varkali, jest dzis zaledwie ulamkiem przedsiebiorczoski, ktora doi kapuche z bialasow az milo, glownie dzieki unikalnemu w skali tego kraju, systemowi uslug prezentujacych sie uderzajaco porzadnie jak w Tajlandii.
Nie wiem, czy ktos po prostu tam pojechal i sklonowal tajskie rozwiazania, ale obecnie jest tu wsztstko. Hotele od syfiatego poziomu dla biednych bagpakersow, ktorzy uciekli z azjatyckiego wiezienia, poprzez sredni posiom, gdzie w lozku czlowiek znajduje czysta posciel!!!!?!?!?!?!?!!!!!, a w lazience sa kible western style, poprzez ekskluzywne bungalowy utrzymane w stylu balijskim, z tekowym drewnem, bambusowymi mebelkami, klimatyzacja i cena siegajaca 100$ za noc. No po prostu mega szooooook!!!!!!!!!
Teraz jest to bardzo porzsadnie wygladajacy kurorcik, w ktorym z glowa zbudowano z wielkich glazow falochrony, aby uratowac klif, przy czym zrobili to w taki sposob, aby plaze dalej prezentowaly sie po prostu pieknie. Na klifie, na ktorym kiedys nie bylo nawer sciezki wzdluz (bo i po co jak nie ma dokad isc) teraz jest kilkaset metrow, albo i z kilometr dosyc rownego chodnika, przy ktorym powstal ciag nieprzerwany, skladajacy sie z opisanych wczesniej hoteli, zajebistych restauracji z rybami wielkosci czlowieka (co wieczor nowe), krewetkami wielkosci stopy ludzkiej i mnostwem europejskich potraw, bo wiadomo - jak bialy jedzie na koniec swiata, to pizze miec musi, podobnie jak kanapki z mdlego chleba tostowego, wraz z jajkami na bekonie. Oprocz tego sjet oczywiscie ogromny wybor indyjskich potraw, ktore jednak, ku mojemu utrapieniu, zupelnie nie smakuja Oli :-( I to jest ciezki fuck up.
Dzis pozyczylismy skuterek za 6$ na caluy dzien i pozwiedzalismy oko9lice, co przyprawilo mnie o jeszcze wieksze zdumienie. Okoliczne senne plazyczki, na ktorych pojedynczy rybacy leniwie naprawiali male sieci, z ktorych lowili ryby na lodkach zbudowanych z trzech zwiazanych sznurkiem pniakow palmy kokososwej, dzis sa wioskami rybackimi z murowana zabudowa. Lodzie rybakow maja po kilkanascie m dlugosci i japonskie silniki spalinowe. A sami rybacy ewidentnie specjalizuja sie w polowie konkretnych ryb, bo dzis widzielismy jedna taka lodz, w ktorej oczka w sieci mialy po 40x40 cm, czynias taka siec idealna do lowienia poltora i dwumetrowych niebieskich marlinow, a jednoczesnie zupelnie bezuzyteczkna do lowienia 15kgramowych rym maslanych, tunczykow i innej drobnicy, ktora mozna podniesc jedna reka. Oprocz tego obok tych plaz wytrosly resorty, restauracje, osiedla bungalowow wynajmowanych turystom. Zbudowano rowniez na klifir ogromny parking, ktory zapewne w zwiazku z przeznaczeniem, nazwano "Helipad".
Skala zmian w tym kraju spowodowala, ze opadla mi kopara. Az strach pomyslec, co sie stalo w takkich miastach jak Bangalore, czy Bombaj, ktore napedzaja tutejsza gospodarke dzieki miedzynarodowemu handlowi i uslugom takim jak np amerykanskie call center, ktore w znaczacej czesci tak naprawde dzialaja.... wlasnie tutaj. Jakis ogarniety koles wyliczyl, ze oplaca sie uczyc Hindusow kalifornijskiego akcentu do obslugi Amerykanow z Kaliforni, i nowojorskiego dla tych z NY. I ci biedni amerykanie nawet nie wiedza, ze dzwoniac z pytaniem o wysokosc rachunku telefonicznego, rozmawiaja z gosciem, zarabiajacym praca w Indiach okolo 150, czy 200$ miesiecznie. Dobra, czas minal, zegar kreci jak wentylator, a ja jeszcze nie jadlem kolacji. See salomon, czy znowu swiezy tunczyk? A moze tym razem king fish? ZObaczymy co zostalo w odpadkach z panskiego stolu, bo zrobilo sie pozno i wszystko juz przebrane. Dozo.
Ich po prostu nie ma w miejscach, w ktorych byli na kazdym kroku! Nie wiem czy ich wywiezli, czy co, czy moze wladze zrobily tak jak z zebrakami, ktorzy zostali objeci zakazem wykonywania wczesniejszego zawodu, pod grozba kary finansowej i wiezienia. Do tego dolaczyli skuteczna egzekucje prawa i - o dziwo - nowy system zadzialal. ALe to tylko niektore ze zmian jakie obserwuje ze zdumieniem po dziesieciu latach nieobecnosci, czesciowo w tych samych miejscach, co poprzednio.
Ale to sa zmiany z beznadziejnego i wstydliwego na akceptowalne, albo w najgorszym przypadku - usuniete z widoku. Prawdziwy szok przezylem dopiero w Varkali, w rzadzonych przez komunistow stanie Kerala. Przyjechalem w miejsce, w ktorym uprzednio na plazy byly dostepne dwie uslugi: wynajem parasola (1$ dziennie, li8czba ogolnodostepnych paraloli ok. 5) i mozliwosc zakupu obranego ananaska od nieco namolnej starszej pani, z ktora Landryn przez 15 minut klocil sie dekade temu, by sprzedala mu go za wciaz zlodziejska (jak na owe czasy) cene 25 tupii, czyli 0,5$.
Dzis sytuacja prezentuje sie zupelnie, by6 nie powiedzie szokujaco inaczej, choc z radoscia stwierdzilem, ze "ananasowa babcia" nie przeszla jeszcze na emeryture i wciaz grasuje po plazy zadajac juz za swojego ananaska 1,5$. Ale ona, ktora stanowila kiedys polowe turystycznego biznesu wna glownej plazy w Varkali, jest dzis zaledwie ulamkiem przedsiebiorczoski, ktora doi kapuche z bialasow az milo, glownie dzieki unikalnemu w skali tego kraju, systemowi uslug prezentujacych sie uderzajaco porzadnie jak w Tajlandii.
Nie wiem, czy ktos po prostu tam pojechal i sklonowal tajskie rozwiazania, ale obecnie jest tu wsztstko. Hotele od syfiatego poziomu dla biednych bagpakersow, ktorzy uciekli z azjatyckiego wiezienia, poprzez sredni posiom, gdzie w lozku czlowiek znajduje czysta posciel!!!!?!?!?!?!?!!!!!, a w lazience sa kible western style, poprzez ekskluzywne bungalowy utrzymane w stylu balijskim, z tekowym drewnem, bambusowymi mebelkami, klimatyzacja i cena siegajaca 100$ za noc. No po prostu mega szooooook!!!!!!!!!
Teraz jest to bardzo porzsadnie wygladajacy kurorcik, w ktorym z glowa zbudowano z wielkich glazow falochrony, aby uratowac klif, przy czym zrobili to w taki sposob, aby plaze dalej prezentowaly sie po prostu pieknie. Na klifie, na ktorym kiedys nie bylo nawer sciezki wzdluz (bo i po co jak nie ma dokad isc) teraz jest kilkaset metrow, albo i z kilometr dosyc rownego chodnika, przy ktorym powstal ciag nieprzerwany, skladajacy sie z opisanych wczesniej hoteli, zajebistych restauracji z rybami wielkosci czlowieka (co wieczor nowe), krewetkami wielkosci stopy ludzkiej i mnostwem europejskich potraw, bo wiadomo - jak bialy jedzie na koniec swiata, to pizze miec musi, podobnie jak kanapki z mdlego chleba tostowego, wraz z jajkami na bekonie. Oprocz tego sjet oczywiscie ogromny wybor indyjskich potraw, ktore jednak, ku mojemu utrapieniu, zupelnie nie smakuja Oli :-( I to jest ciezki fuck up.
Dzis pozyczylismy skuterek za 6$ na caluy dzien i pozwiedzalismy oko9lice, co przyprawilo mnie o jeszcze wieksze zdumienie. Okoliczne senne plazyczki, na ktorych pojedynczy rybacy leniwie naprawiali male sieci, z ktorych lowili ryby na lodkach zbudowanych z trzech zwiazanych sznurkiem pniakow palmy kokososwej, dzis sa wioskami rybackimi z murowana zabudowa. Lodzie rybakow maja po kilkanascie m dlugosci i japonskie silniki spalinowe. A sami rybacy ewidentnie specjalizuja sie w polowie konkretnych ryb, bo dzis widzielismy jedna taka lodz, w ktorej oczka w sieci mialy po 40x40 cm, czynias taka siec idealna do lowienia poltora i dwumetrowych niebieskich marlinow, a jednoczesnie zupelnie bezuzyteczkna do lowienia 15kgramowych rym maslanych, tunczykow i innej drobnicy, ktora mozna podniesc jedna reka. Oprocz tego obok tych plaz wytrosly resorty, restauracje, osiedla bungalowow wynajmowanych turystom. Zbudowano rowniez na klifir ogromny parking, ktory zapewne w zwiazku z przeznaczeniem, nazwano "Helipad".
Skala zmian w tym kraju spowodowala, ze opadla mi kopara. Az strach pomyslec, co sie stalo w takkich miastach jak Bangalore, czy Bombaj, ktore napedzaja tutejsza gospodarke dzieki miedzynarodowemu handlowi i uslugom takim jak np amerykanskie call center, ktore w znaczacej czesci tak naprawde dzialaja.... wlasnie tutaj. Jakis ogarniety koles wyliczyl, ze oplaca sie uczyc Hindusow kalifornijskiego akcentu do obslugi Amerykanow z Kaliforni, i nowojorskiego dla tych z NY. I ci biedni amerykanie nawet nie wiedza, ze dzwoniac z pytaniem o wysokosc rachunku telefonicznego, rozmawiaja z gosciem, zarabiajacym praca w Indiach okolo 150, czy 200$ miesiecznie. Dobra, czas minal, zegar kreci jak wentylator, a ja jeszcze nie jadlem kolacji. See salomon, czy znowu swiezy tunczyk? A moze tym razem king fish? ZObaczymy co zostalo w odpadkach z panskiego stolu, bo zrobilo sie pozno i wszystko juz przebrane. Dozo.
sobota, 1 stycznia 2011
pare fotek z Varkali
Miejsce to naprawde malownicze, mimo hinduskiego ogolnego syfu.
Varkala wlasciwa lezy jakies 3,5 km wglab ladu, natomiast widoczny na zdjeciu powyzej klif to juz Varkala beach. Idac na polnoc waska sciezka po prawej stronie sklepiki, kafejki i knajpy, po lewej lufa w dol.
Nie wiem, jak sie udalo ustrzelic taka pusta plaze, zwykle jest na niej pelno Hindusow,ktorzy slinia sie na widok bialych w bikini. Nie dziwne, bo Hinduski kapia sie w kostiumach model worek - zawiazuje sie pod szyja i wystaja tylko stopy.
o wlasnie, takie widoczki sa bardziej popularne.
Palmy rosna w ilosci sporej, dodatkowo ladnie szumiac na wietrze i stanowiac cichy element zagrozenia w tym rajskim krajobrazie - malo kto wie,ze duza czesc urazow wsrod turystow jest spowodowanych spadajacymi orzechami kokosowymi (w szczytowej fazie orzech moze wazyc pare ladnych kg). Zdawaly sie przypadki smiertelne. Sudden coco death...?Hmmm.
Tu przechodzimy do czesci fiszowy raj - na pierwszym planie Blue marlin, na drugim ryby pomniejsze.
Uwaga wielbiciele suszi - to bydle to dobrze Wam znana ryba maslana.
taaa, tez bylam w szoku. Butterfish po upieczeniu w piecu tandoori zyskuje chrupkosc, nic nie tracac z pysznosciowego smaku swiezego maselka.
a wszystkie ryby, krewetki, kraby, a nawet prozaiczna, wrecz nudna w swoej prostocie jajecznice je sie z widokiem :)
Varkala wlasciwa lezy jakies 3,5 km wglab ladu, natomiast widoczny na zdjeciu powyzej klif to juz Varkala beach. Idac na polnoc waska sciezka po prawej stronie sklepiki, kafejki i knajpy, po lewej lufa w dol.
Nie wiem, jak sie udalo ustrzelic taka pusta plaze, zwykle jest na niej pelno Hindusow,ktorzy slinia sie na widok bialych w bikini. Nie dziwne, bo Hinduski kapia sie w kostiumach model worek - zawiazuje sie pod szyja i wystaja tylko stopy.
o wlasnie, takie widoczki sa bardziej popularne.
Palmy rosna w ilosci sporej, dodatkowo ladnie szumiac na wietrze i stanowiac cichy element zagrozenia w tym rajskim krajobrazie - malo kto wie,ze duza czesc urazow wsrod turystow jest spowodowanych spadajacymi orzechami kokosowymi (w szczytowej fazie orzech moze wazyc pare ladnych kg). Zdawaly sie przypadki smiertelne. Sudden coco death...?Hmmm.
Tu przechodzimy do czesci fiszowy raj - na pierwszym planie Blue marlin, na drugim ryby pomniejsze.
Uwaga wielbiciele suszi - to bydle to dobrze Wam znana ryba maslana.
taaa, tez bylam w szoku. Butterfish po upieczeniu w piecu tandoori zyskuje chrupkosc, nic nie tracac z pysznosciowego smaku swiezego maselka.
a wszystkie ryby, krewetki, kraby, a nawet prozaiczna, wrecz nudna w swoej prostocie jajecznice je sie z widokiem :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)