24 grudnia zwykle kojarzy sie z tym ze troche zimno, troche wieje i jest Kevin sam w domu. Nie tym razem. Tutaj jest Hindus, i to wcale nie sam w domu, tylko z milionem innych Hindusow na plazy. Ale o tym zaraz...
Wyladowalismy w Cochinie po locie Delhi-Bombaj-Cochin. W Bombaju wyladowalismy, zrobilismy papa polowie pasazerow, po czy ma ich miejsce dosiedli sie inni i wystartowalismy do Cochina. Tutaj juz zupelnie inna pogoda - polar zminilam na top, tramki na japonki i dalej zadawac szyku na koczinskich ulicach.
Na lotnisku zapoznalismy Rona z NY z dziewczyna i zaproponowalismy
podzieleniem sie kosztami taksowki (pre paid taxi do fort cochin to ok. 720 rupii). Po drodze wymienilismy uwagi na temat Indii oraz Polski lat 90. Z okna taksowki zauwazylismy dziwna prawidlowosc jesli chodzi o nazwy miejsc, gdzie sie je a gdzie spi. Zaskoczenie wiazalo sie z szyldami podswietlonymi na wszystkie kolory teczy z napisem "Hotel. Veg and Non-Veg" oraz "Restaurant. Double with A/c from 400 Rupee". Ron zaczal sie zastanawiac, czy rezerwujac hotel z N.Y. na pewno zarezerowal pokoj...czy tez moze stolik dla dwojga. ***dygresja: czy ja zawsze musze spotykac jakich freakow w kafejkach...? Teraz przede mna jakis niemiec drze twarz do skajpa, ze oto wypil trzy zimne piwa i idzie po kolejene. Tralalala, moze jeszcze wurstem zagryzl, co? W cochinie nie ma zadnego alkoholu w sklepach ani w knajpach, jest jeden sklep rzadowy z alko, gdzie kupuje sie go zza kraty, pewnie tez trzeba wypisac na kazda butelke oddzielne podanie. Nam sie udalo kupic dzieki niewymuszonemu urokowi osobistemu, ktory opieral sie glownie na tlumaczeniu panu, ze przeciez dla nas to w sumie jest lekarstwo. WIdocznie poczul sie jak farmaceuta, bo faktycznie nam sprzedal.***
Dotarlismy do Fort Cochin ok. 22:30 i uderzylismy prosto do guesthouse'u polecanego w Lonely Planet. Od drzwi czekala na nas "special xmas price", czyli 2 razy tyle, ile podawal przewodnik. Juz mialam przystepowac do negocjacji, kiedy portier zauwazyl, ze zapalam indyjskiego papierosa - biri. Biri to w zasadzie lisc eukaliptusa obwiazany sznureczkiem, prawdopodobnie kolo tytoniu nawet nie lezal, jest uwazany za uzywke dla biedoty (opakowanie 25 sztuk kosztuje 5 rupii, czyli 10 centow.) Spojrzal na mnie prawie ze wspolczuciem i powiedzial cos w stylu: "No tak, teraz jak na to patrze to moze faktycznie "special xmas price" to dla Was za duzo...idzcie dalej, tam sa tansze hotele..." I juz. NO ale w sumie jak kogos nie stac na porzadne zachodnie papierosy, to pewnie tez nie na pokoj za 60zl. za noc...Poczulam sie zle - nie udalo mi sie sprostac oczekiwaniom Hindusa co do bialej polskiej dziewczyny na goscinnych wystepach w Indiach. I tak sie koncza uprzedzenia moi drodzy, bo 300 metrow dalej z ulicy wyciagnal nas inny naganiacz i znalezlismy sie w hotelu Park Avenue, prawdopodobnie najnowszym, najczystszym i najwiekszym hotelu w okolicy. I jedynym, w ktorym o 22:50 mozna korzystac z Internetu. A jest to ogromna zaleta,poniewaz Bozia ociaga sie z objawieniem swej wielkosci poprzez zeslanie mi sieci z transmisja danych. Zaczynam myslec, ze nasza Bozia tutaj nie dziala, i moze trzeba pomodlic sie do jakiejs innej, ktora ma wieksze wplywy w tej dzielnicy swiata.
Teraz juz plynnie o jedzeniu, co do ktorego wyraznie nie mamy szczescia. Wczoraj wigilijna akcja zaczela sie od tradycyjnych krewetk z grilla oraz w masali. Powiem tyle - ja tam duzo nie jem, ale porcyjka tego co dostalam, to po prostu dla wrobelka. A przeciez mielismy wigilie, trzeba jesc dopoki czlowiek nie zacznie sie toczyc! Za te smakowita, ale lilipucia przyjemnosc, skasowali nas na 1000 rupii, za co nalezaloby scigac ich i ich dzieci az do siodemgo pokolenia. Rozboj, po prostu rozboj, podobno w tym kraju mozna zyc za dolara dziennie, no wiec za nasza "kolacje" mozna by zyc pol miesiaca. Rano ruszylismy w poszukiwaniu prawdziwego foodu, az zawedrowalismy do knajpki polecanej we wszystkich przewodnikach, internecie, wsrod backpackersowego word of mouth, pewnie tez na facebooku i twitterze. Ujme to tak - jesli jakas knajpka mialaby miec reklame na ksiezycu widoczna z ziemi, to ani chybi byloby to Dal Roti w Cochinie. Stolik znalazl sie cudem, ostatni wolny, pod wiatraczkiem, zyc nie umierac. Dookola biali i Hindusi, wychwalajcy kolejne dania...a my? Posiedzielismy 20 minut i uznalismy, ze nawet najlepsza knajpa na swiecie powinna trzymac sie w jakich ramach czasowych, i aby zademonstrowac nasze zniesmaczenie podnieslismy sie i ostentacyjnie wyszlismy. Najtrudniejsza w wychodzeniu byla wlasnie ta ostentacja, bo lokal byl nabity do ostatniego goscia, a i przed wyjsciem klebil sie tlum, wiec nie mielismy za bardzo jak jej manifestwac przepychajac sie do wyjscia. Ale mam nadzieje, ze pojeli co im chcielismy przekazac i przed nasza nastepna wizyta doprowadza to miejsce do porzadku. ***dygresja: i jak tu nie wierzyc w karme? Wieczorem umierajac z glodu czekalismy na jedzenie ponad godzine i nie mielismy innego wyjscia, bo nastepna czynna knajpa byla najpawdopodobniej az w Bangkoku. ***
Jutro podejmiemy probe (podejrzewam, ze przegrana) zwleczenia sie z lozka przed poludniem, aby nastepnie pozegnac Cochin i dotrzec do miejscowosci Appuzala, gdzie mozna wynajac sobie plywajacy domek z Hindusem na wyposazeniu. Slynne keralskie Backwaters - here we come :)
1000 rupii za kolacje? skory, czy ty kurwa ochujałeś? (no musialem to napisac :-))))))
OdpowiedzUsuń