czwartek, 30 grudnia 2010

wielkie nici z backwaters

Ostatnie dwa dni spedzilam praktycznie w calosci w lozku, na przemian spiac i trzesac sie zimna. Nie nie, Indii nie dotknely nagle ataki mrozu, po prostu mnie dopadl atak bakterii. A zaczelo sie od niewinnie wygladajacej ginger soda...przez chwile bylo jeszcze znosnie, ale juz po zaladowaniu sie na prom z Kochinu do Ernakulam poczulam, ze cos za szybko zrobilo mi sie dizzy...w kolejce do promu stoi sie niekoedukacyjnie, panie po prawej, panowie po lewej. Przyczyna tego stanu rzeczy jest odleglosc pomiedzy kolejkowiczami a raczej jej brak. Osoba za toba po prostu na tobie wisi, w zwiazku z tym mimo, ze wcale nie masz ochoty na przytulenie sie do pani/pana z przodu, nie masz tez innej opcji. I to Nokia niby zbliza ludzi...? Powinni tu przyjechac na sesje szkoleniowe. W Ernakulam widzielismy tylko droge na dworzec autobusowy i dworzec wlasciwy, ale podobno jest to najciekawsza czesc miasta, wiec nie ma co narzekac. Dworzec jak dworzec, buda z zarciem na srodku, dookola sto tysiecy Hindusow i autobusy, oznaczone tylko w miejscowym jezyku malayalam (nie zeby oznaczenie w hindii poprawilo jakos wybitnie nasza sytuacje). Wsiadanie do autobusu to z kolei zupelnie inna bajka. Kiedy autobus wjezdza na dworzec, z glosniczkow rozlega sie informacja dokad ten konkretny autobus jedzie. Wtedy z cienia wypada grupa od piecdziesieciu do stu Hindusow (zalezy od popularnosci celu podrozy) i biegnie do autobusu, wskakujac do niego w biegu, zanim ten sie zatrzyma na stacji. Efekt jest taki, ze kiedy autobus wylacza silnik po przyjezdzie na stacje, jest juz pelny nowych pasazerow, gotowych do drogi i przebierajacych nogami. Ten ciekawy i jakze malowniczy sposob boardingu eliminuje mozliwosc wsiadania z duzym bagazem, ale rowniez z kurami, kozami, owcami i kaczkami. Dlatego zwierzeta raczej jezdza pociagami - w czasie 10 minutowego postoju mozna do wagonu zaladowac pol zagrody. Tak wiec towarzystwo w podrozy raczej przyjemnie mnie zaskoczylo, ale sama podroz wpisuje sie w opowiesci o niemozliwie przeciazonych azjatyckich busach utykajacych na dlugie godziny w masakrycznych korkach, spowodowanych przez krowe stojaca na srodku drogi. Na koncu autobusu, na niemozliwie ciasnej lawce (ja na jednej polowie, a na drugiej 3 Hinduski), w oparach spalin i z rosnaca goraczka czulam sie jak karp przed wigilia. W rezultacie, kiedy dobilismy do Alleppey, mialam juz mroczki przed oczami i nienawidzialam kazdego, kto zakloca mi droge do lozka. Rikszarz zawiozl nas do wybranego wczesniej hotelu, a tam - "no free room sir". No ladnie, mi tu zaczynaja przelatywac samoloty przez glowe i trace rownowage, a tu taki klops. Po 30 minutach lazenia po ciemnej okolicy, pytania i dzwonienia wreszcie znajdujemy miejsce do spania. Nie wiem, jak wygladalo, jak sie nazywalo i gdzie to bylo, bo w momencie, w ktorym rzucilam sie na lozko i odplynelam. I pewnie byloby dobrze, gdyby Hindusi z pokoju naprzeciwko nie postanowili urzadzic sobie karaoke na korytarzu. Wyrwana ze snu wytrzymalam jakies 25 sekund, po czym niewiele myslac, wypadlam na korytarz i pelnymi ciepla i sympatii slowami wyrazilam swoja opinie na temat hinduskej muzyki spiewanej live pod moimi drzwiami w okolicach polnocy. Efekt byl piorunujacy i natychmiastowy, a dodatkowo trwaly - juz nic nie zaklocilo ciszy parnej nocy w Alleppey. Dalej niestety zmienilam sie w niezlego killjoya - dwa dni gapilam sie na wiatrak na suficie, za cale zwiedzanie musiala wystarczyc jedna wycieczka do apteki (jak to jest, no niech mi ktos to wytlumaczy, zadzialaly dopiero lokalne lekarstwa, ktore postawily mnie na nogi w kilka godzin, podczas gdy kilkadziesiat poprzednich lykalam polskie pillsy i nic). Nici z backwaters...bedzie po co wracac. Niepewni, czy zaczynam zdrowiec czy raczej przeciwnie, postanowilismy przeniesc sie do naszego sylwestrowego party place - do Varkali.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz