czwartek, 23 grudnia 2010

23.12 - Delhi experience

03:50, 23 grudnia – logujemy sie do hotelu w Delhi. Swiezutency jak szczypiorek na wiosne, bo przeciez u nas dopiero po 22:00. Cieszymy sie z pogody, bo 18 stopni na zewnatrz to jak wiosna. Hindusi sa przeciwnego zdania – zawinieci w szaliki i w czapkach uszatkach ogrzewaja sie przy palnikach turystycznych kuchenek (czy czegos tam, w kazdym razie tak to wyglada). Obrazek jak z Syberii, przy czym sniegu ani grama, a dodatkowo okoliczni biali szwendaja sie w japonkach i krotkich spodenkach. Hindusi, opatuleni w puchowe kurtki patrza na nich spode lba.



Pokoj w Namaskar Hotel - w standardzie troche grzyba w lazience, okno na korytarz i lozko, z lekko tylko przechodzona posciela. Przeciez nie moga prac po kazdym kliencie, szkoda wody. Na szczescie przygotowana na te ewentualnosc szczelnie zawijam sie w poszwe i przykrywam kocykiem. Wbrew obawom zasypiam od razu...nie wiadomo, nadmiar wrazen ...albo seta Danzkiej 




***dygresja – Hindus wlasnie kaze nam pokazac paszporty, nie mozna korzystac z sieci bez pokazania ID...? Tylko dla pelnoletnich, czy jak? I teraz skrzetnie sobie notuje w ksiazeczce. Potem pewnie bede w statystykach. W kazdym razie dla pewnosci nie otwieram zadnych stron z pedofilia jak to zwyklam robic ;)***

Skoro swit, o 14:00 wbijamy sie na slynny Pahargandj, ktory stanowi polaczenie India shopu z kolorowymi szmatami i koralikami, placu budowy, wysypiska smieci, bazaru pod Hala Mirowska i Dworca Centralnnego (stamtad pozyczyli zapach). Poczatkowo az sie dziwie, bo jakos tak malo jest ludzi, w sensie da sie przejsc. Ale to chwilowe, po odbiciu w boczne uliczki atmosfera sie zageszcza, ludzi jest sporo i kazdy cos robi – naprawia buty, szuka klienta na hasz, sprzedaje owoce, smazy jakies kulki w oleju, handluje szmatami, latarkami albo szalikami (wg. Najnowszej hinduskiej mody koniecznie trzeba zaopatrzyc sie w ciemnorozowy fulard. Ja z takim przyjechalam z Warszawy, a tu zdalam sobie sprawe, ze pewnie niejako przywiozlam go do ojczyzny ;)

***dygresja. Kolo mnie siedzi jakis dziwny Hindus. Gada przez skajpa z dlugowlosa blond laska, ktora po drugiej stronie mizdrzy sie do kamerki. Nie chcialam sie mu otwarcie gapic na ten komunikator i czytac co pisze, ale chyba zaczne, bo tu jakies dziwne sceny odchodza. Laska wlasnie pokazuje do kamerki swoja szyje, koles odwdziecza sie tym samym. Potem pokazuje z bliska reke i koles rowniez podsuwa swoja dlon do kamerki. Az sie chce krzyknac – pokaz cycki...****

Wieczorny spacer zaczynamy od poszukiwania klodki, zeby bylo czym zamykac pokoj. Chociaz ja to chyba wolalabym zostawiac go z drzwiami na osciez – moze pare robakow ze srodka zechcialoby zobaczyc troche swiata i sobie poszlo, nie narazajc mnie na emocje pt. karaluch na poduszce. Pahargandj noca wyglada jeszcze bardziej malowniczo, z napisami w stylu „cheap eat and ayurveda” podswietlonymi na rozne kolorki. Przed supermarketem stoi pan, ktory sprawdza zawartosc toreb wszystkich wychodzacych z towarami wyszczegolnionymi na rachunku. Az sie prosi postawic go przed swietami przed Tesco, zeby sprawdzal koszyki 



Chwile pozniej na ulicy zaczepia nas Hindus mowiac „Witam w Indiach. Jak sie macie?” Oczywiscie staramy sie go splawic – stara sztuczka, nauczyl sie dwoch zdan po polsku i bedzie nam probowal wcisnac cynowy dzbanek albo szesciometrowy dywan wydziergany w tygrysi wzorek ze zlotymi frendzlami. Ale nie, facet pyta jak dlugo juz jestesmy, czy nam sie podoba i opowiada, jak przez 20 lat handlowal ciuchami na Stadionie. Jego plynna polszczyzna wybija mnie z butow – mowi prawie bez akcentu i nie myli slow. Jego biznes siadl jakis czas temu – najpierw kryzys, potem stadion narodowy, wiec na hinduski stuff zapotrzebowanie zmalalo. Teraz facet kupil kamienice w okolicy i chce zrobic w niej hotel. Ma juz nawet nazwe – Sopot. Zaraz zreszta pokazuje nam inny hotel z tarasem na dachu – jego wlasciciel rowniez robil interesy z Polakami i dostal od nich ksywke Henry Piorko. Zwiewny byl taki czy jak...?

Z dachu knajpy Club India gapimy sie jak zafascynowani na Pahargadj. Jest 20:00 – godzina Swietej Krowy. Wylazly nie wiadomo skad na ulice i stoja. A to pol biedy, bo jak ida to trzeba zjezdzac im z drogi. Stoja polowa krowy w sklepie, polowa na ulicy. Ani to przeskoczyc ani obejsc.



Dookola krow biegaja dzieci, targajac sie za wlosy i rzucajac kamieniami, z ktorych czesc trafia w zwierzeta. Niby nic im nie bedzie, ale jakies to takie okrutne, mysle sobie. Szkoda zwierzat, wytargalabym te dzieciaki za uszy. Ale w sumie w najlepszym razie skoncza jako pracownicy call center i przez nastepnych 20 lat beda mowili „Hello sir, how can I help you”, wiec w sumie to maja za swoje.



Zjedlismy thali. Idziemy do hotelu, jutro Cochin. I niech Bozia mi zesle zasieg do telefonu.

2 komentarze:

  1. nic mnie tak dobrze nie nastraja jak informacja, ze cud gospodarczy nie odmienil jeszcze starych dobrych indii. szczegolnie podnioslo mnie na duchu zdjecie lazienki - wciaz jest tu po co przyjechac :-P

    OdpowiedzUsuń
  2. a co do id do internetu - to tylko zazarta wojna z terroryzmem. to samo jest teraz np. we wloszech w knajpach z wi-fi. publiczne hotspoty niestety wychodza z mody...

    OdpowiedzUsuń