03:50, 23 grudnia – logujemy sie do hotelu w Delhi. Swiezutency jak szczypiorek na wiosne, bo przeciez u nas dopiero po 22:00. Cieszymy sie z pogody, bo 18 stopni na zewnatrz to jak wiosna. Hindusi sa przeciwnego zdania – zawinieci w szaliki i w czapkach uszatkach ogrzewaja sie przy palnikach turystycznych kuchenek (czy czegos tam, w kazdym razie tak to wyglada). Obrazek jak z Syberii, przy czym sniegu ani grama, a dodatkowo okoliczni biali szwendaja sie w japonkach i krotkich spodenkach. Hindusi, opatuleni w puchowe kurtki patrza na nich spode lba.
Pokoj w Namaskar Hotel - w standardzie troche grzyba w lazience, okno na korytarz i lozko, z lekko tylko przechodzona posciela. Przeciez nie moga prac po kazdym kliencie, szkoda wody. Na szczescie przygotowana na te ewentualnosc szczelnie zawijam sie w poszwe i przykrywam kocykiem. Wbrew obawom zasypiam od razu...nie wiadomo, nadmiar wrazen ...albo seta Danzkiej
***dygresja – Hindus wlasnie kaze nam pokazac paszporty, nie mozna korzystac z sieci bez pokazania ID...? Tylko dla pelnoletnich, czy jak? I teraz skrzetnie sobie notuje w ksiazeczce. Potem pewnie bede w statystykach. W kazdym razie dla pewnosci nie otwieram zadnych stron z pedofilia jak to zwyklam robic ;)***
Skoro swit, o 14:00 wbijamy sie na slynny Pahargandj, ktory stanowi polaczenie India shopu z kolorowymi szmatami i koralikami, placu budowy, wysypiska smieci, bazaru pod Hala Mirowska i Dworca Centralnnego (stamtad pozyczyli zapach). Poczatkowo az sie dziwie, bo jakos tak malo jest ludzi, w sensie da sie przejsc. Ale to chwilowe, po odbiciu w boczne uliczki atmosfera sie zageszcza, ludzi jest sporo i kazdy cos robi – naprawia buty, szuka klienta na hasz, sprzedaje owoce, smazy jakies kulki w oleju, handluje szmatami, latarkami albo szalikami (wg. Najnowszej hinduskiej mody koniecznie trzeba zaopatrzyc sie w ciemnorozowy fulard. Ja z takim przyjechalam z Warszawy, a tu zdalam sobie sprawe, ze pewnie niejako przywiozlam go do ojczyzny ;)
***dygresja. Kolo mnie siedzi jakis dziwny Hindus. Gada przez skajpa z dlugowlosa blond laska, ktora po drugiej stronie mizdrzy sie do kamerki. Nie chcialam sie mu otwarcie gapic na ten komunikator i czytac co pisze, ale chyba zaczne, bo tu jakies dziwne sceny odchodza. Laska wlasnie pokazuje do kamerki swoja szyje, koles odwdziecza sie tym samym. Potem pokazuje z bliska reke i koles rowniez podsuwa swoja dlon do kamerki. Az sie chce krzyknac – pokaz cycki...****
Wieczorny spacer zaczynamy od poszukiwania klodki, zeby bylo czym zamykac pokoj. Chociaz ja to chyba wolalabym zostawiac go z drzwiami na osciez – moze pare robakow ze srodka zechcialoby zobaczyc troche swiata i sobie poszlo, nie narazajc mnie na emocje pt. karaluch na poduszce. Pahargandj noca wyglada jeszcze bardziej malowniczo, z napisami w stylu „cheap eat and ayurveda” podswietlonymi na rozne kolorki. Przed supermarketem stoi pan, ktory sprawdza zawartosc toreb wszystkich wychodzacych z towarami wyszczegolnionymi na rachunku. Az sie prosi postawic go przed swietami przed Tesco, zeby sprawdzal koszyki
Chwile pozniej na ulicy zaczepia nas Hindus mowiac „Witam w Indiach. Jak sie macie?” Oczywiscie staramy sie go splawic – stara sztuczka, nauczyl sie dwoch zdan po polsku i bedzie nam probowal wcisnac cynowy dzbanek albo szesciometrowy dywan wydziergany w tygrysi wzorek ze zlotymi frendzlami. Ale nie, facet pyta jak dlugo juz jestesmy, czy nam sie podoba i opowiada, jak przez 20 lat handlowal ciuchami na Stadionie. Jego plynna polszczyzna wybija mnie z butow – mowi prawie bez akcentu i nie myli slow. Jego biznes siadl jakis czas temu – najpierw kryzys, potem stadion narodowy, wiec na hinduski stuff zapotrzebowanie zmalalo. Teraz facet kupil kamienice w okolicy i chce zrobic w niej hotel. Ma juz nawet nazwe – Sopot. Zaraz zreszta pokazuje nam inny hotel z tarasem na dachu – jego wlasciciel rowniez robil interesy z Polakami i dostal od nich ksywke Henry Piorko. Zwiewny byl taki czy jak...?
Z dachu knajpy Club India gapimy sie jak zafascynowani na Pahargadj. Jest 20:00 – godzina Swietej Krowy. Wylazly nie wiadomo skad na ulice i stoja. A to pol biedy, bo jak ida to trzeba zjezdzac im z drogi. Stoja polowa krowy w sklepie, polowa na ulicy. Ani to przeskoczyc ani obejsc.
Dookola krow biegaja dzieci, targajac sie za wlosy i rzucajac kamieniami, z ktorych czesc trafia w zwierzeta. Niby nic im nie bedzie, ale jakies to takie okrutne, mysle sobie. Szkoda zwierzat, wytargalabym te dzieciaki za uszy. Ale w sumie w najlepszym razie skoncza jako pracownicy call center i przez nastepnych 20 lat beda mowili „Hello sir, how can I help you”, wiec w sumie to maja za swoje.
Zjedlismy thali. Idziemy do hotelu, jutro Cochin. I niech Bozia mi zesle zasieg do telefonu.
nic mnie tak dobrze nie nastraja jak informacja, ze cud gospodarczy nie odmienil jeszcze starych dobrych indii. szczegolnie podnioslo mnie na duchu zdjecie lazienki - wciaz jest tu po co przyjechac :-P
OdpowiedzUsuńa co do id do internetu - to tylko zazarta wojna z terroryzmem. to samo jest teraz np. we wloszech w knajpach z wi-fi. publiczne hotspoty niestety wychodza z mody...
OdpowiedzUsuń