niedziela, 26 grudnia 2010

26.12 - Swiateczne koscioly, czyli bye bye Cochin

26. grudnia, czyli drugi dzien Swiat BN, zastal nas jeszcze w Koczinie, gdzie ostatnie godziny przeznaczylismy na zwiedzanie tutejszych swiatyn. Na pierwszy ogien poszla tutejsza bazylika, w ktorej wlasnie skonczylo sie swiateczne nabozenstwo. Glupia sprawa, ale bylem tu dokladnie 10 lat temu, co do dnia i co do godziny.

Kosciol wielki i pelen autochtonow, ktorzy wlasnie zbierali sie, by przejsc do znajdujacego sie tuz obok domu weselnego. Zajrzelismy przez szybke i troche tyo dziwnie wygladalo bo nie bylo stolow, tylko krzesla w ustawieniu kinowym, zapelnione tlumem odswietnie i kolorowo ubranych ludzi, patrzacych na scene, na ktorej stala wystraszona jak diabli mloda para. Jakos mi sie zal ich zrobilo, bo byli naprawde mocno obsreani, ale przynajmniej dorosli, sadzac po sumiastym wasie pana mlodego.

A na zdjeciu jedna z postkolonialnych, porugalskich uliczek Koczinu, zamieniona teraz w miejsce hotelowo-restauracyjnych wyczynow bialasow. Na fotce ryksza i dumnie prezentujacy sie bialy Ambasador.


Szybko zmylismy sie do drugiego kosciola, zbydowanego przez Portugalczykow w XVI wieku, a slynacego z tego, ze pochowano w nim Vasco da Game, ktorego jednak kilkanascie lat pozniej przeniesiono podobno do Lisbony. Tak czy owak zachowala sie plyta nagrobna wmurowana w podloge, na ktorej prawie wszystkie napisy zostaly juz zatarte przez czas, wiec w jej autentycznosc trzeba wierzyc na slowo. A oto pierwszy chrzescijanski kosciol w Indiach, dkladnie taki sam jak dkad temu :)

Teraz mamy chwile relaksu przez wizyta w pierwswzej w Indiach synagodze. Tu jest troche tak jak w Polsce - swiatynie zydowskie gdzieniegdze sa, ale Zyda nie uswiadczysz, chyba ze w postaci turysty z Izraela. Takich tu z reszta niewielu, choc jesli juz sa to od razu ich mozna zauwazyc, poniewaz strasznie halasuja i ciagle krzycza. Nie mam nic przeciwko nium, ale stanie np w kolejce obok nich po 5 minutach zaczyna naprawde bolec. Mniesza z tym.

Z turystami to w ogole jest tutaj w tym roku dziwnie, bo niby ich strasznie malo, ale wczoraj w knajpach byl mega tlok. To jednak efekt swiatecznego dnia wolnego, przez co sporo restauracji zamknelo swoje podwoje, wiec te ktore dzialaly, mialy oporowo duzo klientow i sie po prostu nie wyrabialy. Hindusi psiocza w zwiazku z atakiem zimy i paralizem lotnisk w Europie i strasznie narzekaja, ze sezon fatalny w tym roku, bo polowa rezerwacji odwolana. To z reszta widac, powinno wszystko pekac w szwach, a jest raczej luzno, nie zebym narzekal.

Dzisiaj mamy pierwszy taki naprawde max-sloneczny dzien. Goraco bylo juz wczesniej ale teraz jest pelna lampa, temp podchodzi pod 40 stopni, wiec schowalem sie pod biala czapka, ktora przyniosla mi naprawde duza ulge. Jak to zwykle bywa w Boze Narodzenie, upal nie do zniesienia. Z innych przygod, o ktorych zapomnielismy doniesc, to np. zostalem obsrany przez ptaka, a Ola pogryziona przez komary, ale umiarkowanie, bez zadnych rewelacji.

Generalnie atmosfera tego miasta jest malo uduchowiona, raczej turystyczna komercha, w ktora dalismy sie wkrecic rowniez my, choc dajemy jej odpor na kazdym kroku. NIe da sie uniknac jednak jednej z glownych zatrakcji Koczinu, czyli chinskich sieci, ktor - zwlaszcza o zachodzie slonca - faktycznie maja swoj urok.


Nie sposob calkiem sie jednak z tego wymiksowac, poniewaz musimy gdzies jesc i spac, a od tego sie zaczyna. W odroznieniu jednak od wielu zachodnich turystow, nie przebieramy sie w pidzamy za hinduskie kobiety, nie prowadzimy wieczornych rozmow przy coca coli o ajurwedycznych masazach i o tym, co powiedzial nam ostatnio nasz guru. Sporo takich bialasow tu jest, ale coz, kazdy robi tak jak lubi.

My np lubimy sie czasami napic, co bywa zajebiscie trudne, zwlaszcza w rzadzonym przez komunistow stanie Kerala. Ale tu dopisalo nam szczesie i psim swedem niechcacy natrafilismy na monopolowy, ktory rozpoznalem pomny doswiadczen z PRL. Cechy charakterystyczne monopolowego w Koczinie:
1. Stalowe barierki kanalizujace przebieg kolejki
2. Kolejka ludzi z talonami w rekach
3. Obrzydliwa krata z malymi okienkami przez ktore z trudem przeciska sie butelki
4. Lokalizacja najbardziej kretynska z mozliwych, czyli chuje wie gdzie to bylo i jak tam dotrzec.
Efekt jednak jest taki, ze kupilismy calkiem znosne piwko, ktore niestety musielismy wypic na cieplo (nie wolno sie z nim pokazac publicznie, trzeba pic po kryjomu w domu). Na droge mamy flache rumu, ktory po rozciencczeniu coca cola powinien nadawac sie do picia. Cholera, koncze, bo nas czas goni. Odezwiemy sie z Allepuzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz