W drodze z Alleppey do Varkali mialam okazje na blizsze zapoznanie sie z lokalnym transportem kolejowym w klasie sleeper. Nie wiem, czy nie zrozumialam (prawdopodobne) czy tez mnie zrobili na szaro (niemal pewne), bo zamiast biletow w pierwszej klasie z klimka, wyladowalam w sleeperze (w zasadzie standard WKD sprzed 10 lat + smiecie po kostki na podldze). Te dwie godziny kazaly mi istotnie przewartosciowac opowiesci kolegow Sy i Landryna, ktorzy w ciag 2 miesiecy spedzili w sleeperze ze dwa tygodnie. Nadal zazdroszcze, ale sleeper to nie jest to, co dziewczyny lubia najbardziej. Ogolnie klejenie sie do waskiej laweczki powleczonej szara cerata, ktora pod centymetrowa warstwa brudu jest niebieska to rzecz dla prawdziwych mezczyzn i nalezy im takie doswiadczenia w calosci pozostawic. Za oknem za to bylo calkeim malowniczo :) Do Varkali przyjechalismy juz po zmroku i oczywiscie dowiedzielismy sie, ze: a) jest haj sizon sir, b) nigdzie nie ma miejsc, c) a na klifie to nie ma miejsc najbardziej z calej Varkali. ***dygresja - Varkala 10 minut po - przyjezdzie, dzwoni mi telefon, nie odbieram, bo uzeram sie z rikszarzem, plecakiem i hindusem wciskajacym mi pokoj. Patrze na wyswietlacz - dzwonila Jojo. Odpisuje: "Jojo, jesli chcesz zapytac, czy bede dzisiaj w Bibie to nie, bo jestem w Varkali." na co Jojo: "Wiem. Chcialam zapytac ile sie rozdaje kasy na poczatku gry w monopol".*** Po wysluchaniu 15 historii, ze nie ma miejsc, wchodzimy do pierwszego hotelu na klifie i wynajmujemy pokoj za 1100 rupii. Zyd we mnie stoi pod sciana placzu i zawodzi, ale pokoj jest naprawde super. Do takiego moglaby nawet wejsc moja mama na dluzej niz 10 sekund. I ma dwa duze okna, a to juz jest upper Asia standard. Ide wypelniac papiery, obrazona na swiat, bo cala ta biurokracja jest o kant podtluc. Milion pytan: skad jedzie, po co, kiedy, nr paszportu, nr wizy, kiedy wydane, do kiedy obowiazuje, na ile przyjechales, a czym, a co bylo na sniadanie....zawod. Wpisuje Sy "bussinessman", a Hindus dopytuje "a jaka branza, a jaka nazwa firmy...". No to wpisuje: name XXX, industry: porn. Po czym patrzac Hindusowi zimno w oczy w swojej rubryczce wpisuje: Lonely Planet writer. I widze jak slabnie. Ma za swoje. Cos tam jeszcze chandryczy sie o cene pokoju (new year madam, people coming, high season), a wtedy ja spokojnym, suchym glosem mowie: Nobody's coming. Europe is shut down. Snow. I'm your best option my friend. Od tego czasu w sumie sie polubilismy.
Na kolacje fisza. Blue marlin i tunczyk - swiezy, pachnacy, w czosnkowym sosie z ziolami. Do tego zimny Kingfisher (o tym w nastepnym wpisie) i cola. Rachunek - dwadziescia pare zlotych.. Jestem w fiszowym raju.
czwartek, 30 grudnia 2010
wielkie nici z backwaters
Ostatnie dwa dni spedzilam praktycznie w calosci w lozku, na przemian spiac i trzesac sie zimna. Nie nie, Indii nie dotknely nagle ataki mrozu, po prostu mnie dopadl atak bakterii. A zaczelo sie od niewinnie wygladajacej ginger soda...przez chwile bylo jeszcze znosnie, ale juz po zaladowaniu sie na prom z Kochinu do Ernakulam poczulam, ze cos za szybko zrobilo mi sie dizzy...w kolejce do promu stoi sie niekoedukacyjnie, panie po prawej, panowie po lewej. Przyczyna tego stanu rzeczy jest odleglosc pomiedzy kolejkowiczami a raczej jej brak. Osoba za toba po prostu na tobie wisi, w zwiazku z tym mimo, ze wcale nie masz ochoty na przytulenie sie do pani/pana z przodu, nie masz tez innej opcji. I to Nokia niby zbliza ludzi...? Powinni tu przyjechac na sesje szkoleniowe. W Ernakulam widzielismy tylko droge na dworzec autobusowy i dworzec wlasciwy, ale podobno jest to najciekawsza czesc miasta, wiec nie ma co narzekac. Dworzec jak dworzec, buda z zarciem na srodku, dookola sto tysiecy Hindusow i autobusy, oznaczone tylko w miejscowym jezyku malayalam (nie zeby oznaczenie w hindii poprawilo jakos wybitnie nasza sytuacje). Wsiadanie do autobusu to z kolei zupelnie inna bajka. Kiedy autobus wjezdza na dworzec, z glosniczkow rozlega sie informacja dokad ten konkretny autobus jedzie. Wtedy z cienia wypada grupa od piecdziesieciu do stu Hindusow (zalezy od popularnosci celu podrozy) i biegnie do autobusu, wskakujac do niego w biegu, zanim ten sie zatrzyma na stacji. Efekt jest taki, ze kiedy autobus wylacza silnik po przyjezdzie na stacje, jest juz pelny nowych pasazerow, gotowych do drogi i przebierajacych nogami. Ten ciekawy i jakze malowniczy sposob boardingu eliminuje mozliwosc wsiadania z duzym bagazem, ale rowniez z kurami, kozami, owcami i kaczkami. Dlatego zwierzeta raczej jezdza pociagami - w czasie 10 minutowego postoju mozna do wagonu zaladowac pol zagrody. Tak wiec towarzystwo w podrozy raczej przyjemnie mnie zaskoczylo, ale sama podroz wpisuje sie w opowiesci o niemozliwie przeciazonych azjatyckich busach utykajacych na dlugie godziny w masakrycznych korkach, spowodowanych przez krowe stojaca na srodku drogi. Na koncu autobusu, na niemozliwie ciasnej lawce (ja na jednej polowie, a na drugiej 3 Hinduski), w oparach spalin i z rosnaca goraczka czulam sie jak karp przed wigilia. W rezultacie, kiedy dobilismy do Alleppey, mialam juz mroczki przed oczami i nienawidzialam kazdego, kto zakloca mi droge do lozka. Rikszarz zawiozl nas do wybranego wczesniej hotelu, a tam - "no free room sir". No ladnie, mi tu zaczynaja przelatywac samoloty przez glowe i trace rownowage, a tu taki klops. Po 30 minutach lazenia po ciemnej okolicy, pytania i dzwonienia wreszcie znajdujemy miejsce do spania. Nie wiem, jak wygladalo, jak sie nazywalo i gdzie to bylo, bo w momencie, w ktorym rzucilam sie na lozko i odplynelam. I pewnie byloby dobrze, gdyby Hindusi z pokoju naprzeciwko nie postanowili urzadzic sobie karaoke na korytarzu. Wyrwana ze snu wytrzymalam jakies 25 sekund, po czym niewiele myslac, wypadlam na korytarz i pelnymi ciepla i sympatii slowami wyrazilam swoja opinie na temat hinduskej muzyki spiewanej live pod moimi drzwiami w okolicach polnocy. Efekt byl piorunujacy i natychmiastowy, a dodatkowo trwaly - juz nic nie zaklocilo ciszy parnej nocy w Alleppey. Dalej niestety zmienilam sie w niezlego killjoya - dwa dni gapilam sie na wiatrak na suficie, za cale zwiedzanie musiala wystarczyc jedna wycieczka do apteki (jak to jest, no niech mi ktos to wytlumaczy, zadzialaly dopiero lokalne lekarstwa, ktore postawily mnie na nogi w kilka godzin, podczas gdy kilkadziesiat poprzednich lykalam polskie pillsy i nic). Nici z backwaters...bedzie po co wracac. Niepewni, czy zaczynam zdrowiec czy raczej przeciwnie, postanowilismy przeniesc sie do naszego sylwestrowego party place - do Varkali.
30.12 - Kiblowanie w Alleppey
30 grudnia. Niektorzy z nas troche mieli ostatno problemow zoladkowych, co delikatnie zmusilo nas do korekty planow powzietych jeszcze w Polsce. Ale po kolei:
Koczin opuscilismy zgodnie z planem popoludniowym autobusem zmierzajacym do Alleppey. Tuz przed wyjazdem zjedlismy jeszcze maly lunch i zaliczylismy synagoge (5 rupii, bez fajerwerkow, choc ciekawie bylo zobaczyc tu taka swiatynie, podobnie jak wczesniej koscioly). Coc sie zaczelo dziac w jednym z naszych zoladkow, powodujac nieprzyjemne napiecie zarowno w kichach, jak i we wzajemnych realacjach, w ktore wkradla sie nerwowosc. Na dworzec autobusowy jechalismy najpier ryksza (50 rupii), potem mozno zapelnionym promem publicznym do Ernalulam (15 rupii za 2 osoby, na zdjeciu ponize 8 osob w drugiejw lawce przeznaczonej dla osob czterech),
a potem znowu rysza za 3 dychy. Bylem tez swiadkiem urokliwej scenki rodzinnej miejscowych biedakow podrozujacych chyba w celach religijnych.
Bus station nie byl jakas oszalamiajacy uroda, a nasza dodatkowa irytacje wzbudzla powszechna praktyka gonienia jadacego jeszcze autobusu i wsiadania do niego w biegu. Przyczyna byla prosta - ci ktorzy chcieli wsiasc do stojacego busu, nie mieli juz na to zadnych szans. Pierwszy wiec nam uciekl, a jak przyjechal kolejny, to podzielilismy zadania - Ola wsiadala w biegu walczac lokciami o lepsze ustawienie do drzwi wejsciowych, a ja w tym czasie wrzucalem plecak przez okno na sam koniec busu, dzieki czemu plecak zajely nam miejsca. Metoda okazala sie na tyle skuteczna, ze mielismy nawet miejsca siedzace! Prezentowalismy sie mniej wiecej tak.
Sama podroz, zwlaszcza dla tych z nas, ktorzy nie czuli sie najlepiej, byla jednak bardzo meczaca, mimo siedzacej pozycji. Tlok aki, ze co chwila ktos probowal mi sie wladowac na kolaa, a nawet jesli nie osobiscie, to przynajmniej tego wora, ktorego z koniecznosci ow ktos trzymal ponad glowami (dlugo to sie tak nie da). Korki makabryczne, dziury w drodze jeszcz bardziej wiec czylismy sie jak w pralce podczas wirowania z kolorowym praniem. Trwalo to 2,5 godziny, ale - mimo, ze bylo to kilka dni temu, to dupa dalej boli od siedzenia, oj boli. W efekcie dotalismy do Aleppey z opoznieniem, ktore jeszcze sie przeciagnelo z powodu procesji ciagnacych do swiatyni znajdujacej sie uz obok jednego z dwoch mowstow w miescie. Mosty to tez slowo na wyrost bo mialy jakies 5 m szerokosci dla ruchu w obie strony. Tak czy owak, bylo juz ciemno, ludzi tak na oko miliard na tych waskch uliczkach, no i straszny smog, bo ruch byl bardzo powolny, a kazdemu rykszarzowi przeciez jedzie z rury non stop.
Udalismy wiec do hotelu poza centrum, polecanego przez Kamila Pu., ktory byl tu kilka lat temu i baaaardzooooo sobie chwalil. Na miejscu szybko pozbylismy sie zludzen: miejsc nie ma, w innych hoelach tez jest z tym problem, no bo oprocz bialych turystow, ktorzy przyjechali obejrzec rolzewiska, w miejscue jest w chuj ludzi w zwiazku ze swietem i procesjami. Tym razem wierzylismy nie tylko na slowo, ale tez w oparciu o to, co widzielismy w samym miescie. Nastepnego dnia tlum zelzal, co prezentuje ponizsze zdjecie.
Niektorzy z nas czuli sie coraz gorzej, wiec wzielismy perwszy wolny pokoj jaki sie trafil (700 rupii), w hoteliku nieopodal, prowadznym przez Hindusow-chrzescijan (od razu wydali mi sie podejrzani). Skoczylem jeszcze tylko do miasta po jakies zarcie i owoce, oraz wode, zeby Ci Ktorzy Nie Czyli Sie Dobrze, mieli szanse na zapelnienie zoladka jakakolwiek tresia. Droga powrotna do hotelu mozliwa byla z powodu korkow jedynie na piechote (jakies 1,5 km, 34 stopnie, noc, komary), co bylo spelnieniem moich marzen po podrozy autobusowej, o ktorej juz wspominalem. Za dnia mozna tam bylo napotkac lokalne biznesy - techniczne i transportowe.
Noc minela do przezycia, ale nastepnego dnia pstanowilismy znalezc lepsza miejscowke, bo zanosilo sie na przymusowy postoj dluzszy niz zaplanowana jedna noc. Trafilismy do przemilej parki lokalersow, ktorzy otoczyli nas opieka, wyprali brudne ciuchy i nimalze poprawiali kocyk, jak kladlismy sie spac. Mieli tez lodowke, co stalo sie nie do przecenienia, kiedy - troch przypadkiem - znowu znalazlem monopolowy, ktory wygladal tak:
Kupilem wiec pare browcow, cieplych okrutnie, ale z wielka satysfakcja :-). Kupowanie alkoholu w Kerali wywoludzie dziwne wrazenie robienia czegos nielegalnego: stoi czlowiek wcisniety miedzy te cholerne barierki, pzeciska butelke przez mini okienko, wstydliwie chowa do plecaka albo zawija w gazete i pod spodnice (jesli jest Hindusem). Wszyscy jakos tak nerwowo uciekaja spod tego sklepu, a na dodatek spzewdawcami sa smutni panowie z wasami, ktorzy wygladaja jak policjanci (ktorymi zapewne sa), zbierajacy podczas transakcji material dowodowy przeciwko tutejszym rodzinom patologicznym, w ktorych rodzice chleja tego jednego cieplego browara dziennie. Choc nie da sie ukryc, ze spora czesc tutejszych gentlemanow o przekrwionych oczach i ustach pelnych rownie czerwonego betelu, kupuje najtanszy rum w sporych butelkach, ktorych zapewne nie pokryje kurz.
Koczin opuscilismy zgodnie z planem popoludniowym autobusem zmierzajacym do Alleppey. Tuz przed wyjazdem zjedlismy jeszcze maly lunch i zaliczylismy synagoge (5 rupii, bez fajerwerkow, choc ciekawie bylo zobaczyc tu taka swiatynie, podobnie jak wczesniej koscioly). Coc sie zaczelo dziac w jednym z naszych zoladkow, powodujac nieprzyjemne napiecie zarowno w kichach, jak i we wzajemnych realacjach, w ktore wkradla sie nerwowosc. Na dworzec autobusowy jechalismy najpier ryksza (50 rupii), potem mozno zapelnionym promem publicznym do Ernalulam (15 rupii za 2 osoby, na zdjeciu ponize 8 osob w drugiejw lawce przeznaczonej dla osob czterech),
a potem znowu rysza za 3 dychy. Bylem tez swiadkiem urokliwej scenki rodzinnej miejscowych biedakow podrozujacych chyba w celach religijnych.
Bus station nie byl jakas oszalamiajacy uroda, a nasza dodatkowa irytacje wzbudzla powszechna praktyka gonienia jadacego jeszcze autobusu i wsiadania do niego w biegu. Przyczyna byla prosta - ci ktorzy chcieli wsiasc do stojacego busu, nie mieli juz na to zadnych szans. Pierwszy wiec nam uciekl, a jak przyjechal kolejny, to podzielilismy zadania - Ola wsiadala w biegu walczac lokciami o lepsze ustawienie do drzwi wejsciowych, a ja w tym czasie wrzucalem plecak przez okno na sam koniec busu, dzieki czemu plecak zajely nam miejsca. Metoda okazala sie na tyle skuteczna, ze mielismy nawet miejsca siedzace! Prezentowalismy sie mniej wiecej tak.
Sama podroz, zwlaszcza dla tych z nas, ktorzy nie czuli sie najlepiej, byla jednak bardzo meczaca, mimo siedzacej pozycji. Tlok aki, ze co chwila ktos probowal mi sie wladowac na kolaa, a nawet jesli nie osobiscie, to przynajmniej tego wora, ktorego z koniecznosci ow ktos trzymal ponad glowami (dlugo to sie tak nie da). Korki makabryczne, dziury w drodze jeszcz bardziej wiec czylismy sie jak w pralce podczas wirowania z kolorowym praniem. Trwalo to 2,5 godziny, ale - mimo, ze bylo to kilka dni temu, to dupa dalej boli od siedzenia, oj boli. W efekcie dotalismy do Aleppey z opoznieniem, ktore jeszcze sie przeciagnelo z powodu procesji ciagnacych do swiatyni znajdujacej sie uz obok jednego z dwoch mowstow w miescie. Mosty to tez slowo na wyrost bo mialy jakies 5 m szerokosci dla ruchu w obie strony. Tak czy owak, bylo juz ciemno, ludzi tak na oko miliard na tych waskch uliczkach, no i straszny smog, bo ruch byl bardzo powolny, a kazdemu rykszarzowi przeciez jedzie z rury non stop.
Udalismy wiec do hotelu poza centrum, polecanego przez Kamila Pu., ktory byl tu kilka lat temu i baaaardzooooo sobie chwalil. Na miejscu szybko pozbylismy sie zludzen: miejsc nie ma, w innych hoelach tez jest z tym problem, no bo oprocz bialych turystow, ktorzy przyjechali obejrzec rolzewiska, w miejscue jest w chuj ludzi w zwiazku ze swietem i procesjami. Tym razem wierzylismy nie tylko na slowo, ale tez w oparciu o to, co widzielismy w samym miescie. Nastepnego dnia tlum zelzal, co prezentuje ponizsze zdjecie.
Niektorzy z nas czuli sie coraz gorzej, wiec wzielismy perwszy wolny pokoj jaki sie trafil (700 rupii), w hoteliku nieopodal, prowadznym przez Hindusow-chrzescijan (od razu wydali mi sie podejrzani). Skoczylem jeszcze tylko do miasta po jakies zarcie i owoce, oraz wode, zeby Ci Ktorzy Nie Czyli Sie Dobrze, mieli szanse na zapelnienie zoladka jakakolwiek tresia. Droga powrotna do hotelu mozliwa byla z powodu korkow jedynie na piechote (jakies 1,5 km, 34 stopnie, noc, komary), co bylo spelnieniem moich marzen po podrozy autobusowej, o ktorej juz wspominalem. Za dnia mozna tam bylo napotkac lokalne biznesy - techniczne i transportowe.
Noc minela do przezycia, ale nastepnego dnia pstanowilismy znalezc lepsza miejscowke, bo zanosilo sie na przymusowy postoj dluzszy niz zaplanowana jedna noc. Trafilismy do przemilej parki lokalersow, ktorzy otoczyli nas opieka, wyprali brudne ciuchy i nimalze poprawiali kocyk, jak kladlismy sie spac. Mieli tez lodowke, co stalo sie nie do przecenienia, kiedy - troch przypadkiem - znowu znalazlem monopolowy, ktory wygladal tak:
Kupilem wiec pare browcow, cieplych okrutnie, ale z wielka satysfakcja :-). Kupowanie alkoholu w Kerali wywoludzie dziwne wrazenie robienia czegos nielegalnego: stoi czlowiek wcisniety miedzy te cholerne barierki, pzeciska butelke przez mini okienko, wstydliwie chowa do plecaka albo zawija w gazete i pod spodnice (jesli jest Hindusem). Wszyscy jakos tak nerwowo uciekaja spod tego sklepu, a na dodatek spzewdawcami sa smutni panowie z wasami, ktorzy wygladaja jak policjanci (ktorymi zapewne sa), zbierajacy podczas transakcji material dowodowy przeciwko tutejszym rodzinom patologicznym, w ktorych rodzice chleja tego jednego cieplego browara dziennie. Choc nie da sie ukryc, ze spora czesc tutejszych gentlemanow o przekrwionych oczach i ustach pelnych rownie czerwonego betelu, kupuje najtanszy rum w sporych butelkach, ktorych zapewne nie pokryje kurz.
niedziela, 26 grudnia 2010
26.12 - Swiateczne koscioly, czyli bye bye Cochin
26. grudnia, czyli drugi dzien Swiat BN, zastal nas jeszcze w Koczinie, gdzie ostatnie godziny przeznaczylismy na zwiedzanie tutejszych swiatyn. Na pierwszy ogien poszla tutejsza bazylika, w ktorej wlasnie skonczylo sie swiateczne nabozenstwo. Glupia sprawa, ale bylem tu dokladnie 10 lat temu, co do dnia i co do godziny.
Kosciol wielki i pelen autochtonow, ktorzy wlasnie zbierali sie, by przejsc do znajdujacego sie tuz obok domu weselnego. Zajrzelismy przez szybke i troche tyo dziwnie wygladalo bo nie bylo stolow, tylko krzesla w ustawieniu kinowym, zapelnione tlumem odswietnie i kolorowo ubranych ludzi, patrzacych na scene, na ktorej stala wystraszona jak diabli mloda para. Jakos mi sie zal ich zrobilo, bo byli naprawde mocno obsreani, ale przynajmniej dorosli, sadzac po sumiastym wasie pana mlodego.
A na zdjeciu jedna z postkolonialnych, porugalskich uliczek Koczinu, zamieniona teraz w miejsce hotelowo-restauracyjnych wyczynow bialasow. Na fotce ryksza i dumnie prezentujacy sie bialy Ambasador.
Szybko zmylismy sie do drugiego kosciola, zbydowanego przez Portugalczykow w XVI wieku, a slynacego z tego, ze pochowano w nim Vasco da Game, ktorego jednak kilkanascie lat pozniej przeniesiono podobno do Lisbony. Tak czy owak zachowala sie plyta nagrobna wmurowana w podloge, na ktorej prawie wszystkie napisy zostaly juz zatarte przez czas, wiec w jej autentycznosc trzeba wierzyc na slowo. A oto pierwszy chrzescijanski kosciol w Indiach, dkladnie taki sam jak dkad temu :)
Teraz mamy chwile relaksu przez wizyta w pierwswzej w Indiach synagodze. Tu jest troche tak jak w Polsce - swiatynie zydowskie gdzieniegdze sa, ale Zyda nie uswiadczysz, chyba ze w postaci turysty z Izraela. Takich tu z reszta niewielu, choc jesli juz sa to od razu ich mozna zauwazyc, poniewaz strasznie halasuja i ciagle krzycza. Nie mam nic przeciwko nium, ale stanie np w kolejce obok nich po 5 minutach zaczyna naprawde bolec. Mniesza z tym.
Z turystami to w ogole jest tutaj w tym roku dziwnie, bo niby ich strasznie malo, ale wczoraj w knajpach byl mega tlok. To jednak efekt swiatecznego dnia wolnego, przez co sporo restauracji zamknelo swoje podwoje, wiec te ktore dzialaly, mialy oporowo duzo klientow i sie po prostu nie wyrabialy. Hindusi psiocza w zwiazku z atakiem zimy i paralizem lotnisk w Europie i strasznie narzekaja, ze sezon fatalny w tym roku, bo polowa rezerwacji odwolana. To z reszta widac, powinno wszystko pekac w szwach, a jest raczej luzno, nie zebym narzekal.
Dzisiaj mamy pierwszy taki naprawde max-sloneczny dzien. Goraco bylo juz wczesniej ale teraz jest pelna lampa, temp podchodzi pod 40 stopni, wiec schowalem sie pod biala czapka, ktora przyniosla mi naprawde duza ulge. Jak to zwykle bywa w Boze Narodzenie, upal nie do zniesienia. Z innych przygod, o ktorych zapomnielismy doniesc, to np. zostalem obsrany przez ptaka, a Ola pogryziona przez komary, ale umiarkowanie, bez zadnych rewelacji.
Generalnie atmosfera tego miasta jest malo uduchowiona, raczej turystyczna komercha, w ktora dalismy sie wkrecic rowniez my, choc dajemy jej odpor na kazdym kroku. NIe da sie uniknac jednak jednej z glownych zatrakcji Koczinu, czyli chinskich sieci, ktor - zwlaszcza o zachodzie slonca - faktycznie maja swoj urok.
Nie sposob calkiem sie jednak z tego wymiksowac, poniewaz musimy gdzies jesc i spac, a od tego sie zaczyna. W odroznieniu jednak od wielu zachodnich turystow, nie przebieramy sie w pidzamy za hinduskie kobiety, nie prowadzimy wieczornych rozmow przy coca coli o ajurwedycznych masazach i o tym, co powiedzial nam ostatnio nasz guru. Sporo takich bialasow tu jest, ale coz, kazdy robi tak jak lubi.
My np lubimy sie czasami napic, co bywa zajebiscie trudne, zwlaszcza w rzadzonym przez komunistow stanie Kerala. Ale tu dopisalo nam szczesie i psim swedem niechcacy natrafilismy na monopolowy, ktory rozpoznalem pomny doswiadczen z PRL. Cechy charakterystyczne monopolowego w Koczinie:
1. Stalowe barierki kanalizujace przebieg kolejki
2. Kolejka ludzi z talonami w rekach
3. Obrzydliwa krata z malymi okienkami przez ktore z trudem przeciska sie butelki
4. Lokalizacja najbardziej kretynska z mozliwych, czyli chuje wie gdzie to bylo i jak tam dotrzec.
Efekt jednak jest taki, ze kupilismy calkiem znosne piwko, ktore niestety musielismy wypic na cieplo (nie wolno sie z nim pokazac publicznie, trzeba pic po kryjomu w domu). Na droge mamy flache rumu, ktory po rozciencczeniu coca cola powinien nadawac sie do picia. Cholera, koncze, bo nas czas goni. Odezwiemy sie z Allepuzy.
Kosciol wielki i pelen autochtonow, ktorzy wlasnie zbierali sie, by przejsc do znajdujacego sie tuz obok domu weselnego. Zajrzelismy przez szybke i troche tyo dziwnie wygladalo bo nie bylo stolow, tylko krzesla w ustawieniu kinowym, zapelnione tlumem odswietnie i kolorowo ubranych ludzi, patrzacych na scene, na ktorej stala wystraszona jak diabli mloda para. Jakos mi sie zal ich zrobilo, bo byli naprawde mocno obsreani, ale przynajmniej dorosli, sadzac po sumiastym wasie pana mlodego.
A na zdjeciu jedna z postkolonialnych, porugalskich uliczek Koczinu, zamieniona teraz w miejsce hotelowo-restauracyjnych wyczynow bialasow. Na fotce ryksza i dumnie prezentujacy sie bialy Ambasador.
Szybko zmylismy sie do drugiego kosciola, zbydowanego przez Portugalczykow w XVI wieku, a slynacego z tego, ze pochowano w nim Vasco da Game, ktorego jednak kilkanascie lat pozniej przeniesiono podobno do Lisbony. Tak czy owak zachowala sie plyta nagrobna wmurowana w podloge, na ktorej prawie wszystkie napisy zostaly juz zatarte przez czas, wiec w jej autentycznosc trzeba wierzyc na slowo. A oto pierwszy chrzescijanski kosciol w Indiach, dkladnie taki sam jak dkad temu :)
Teraz mamy chwile relaksu przez wizyta w pierwswzej w Indiach synagodze. Tu jest troche tak jak w Polsce - swiatynie zydowskie gdzieniegdze sa, ale Zyda nie uswiadczysz, chyba ze w postaci turysty z Izraela. Takich tu z reszta niewielu, choc jesli juz sa to od razu ich mozna zauwazyc, poniewaz strasznie halasuja i ciagle krzycza. Nie mam nic przeciwko nium, ale stanie np w kolejce obok nich po 5 minutach zaczyna naprawde bolec. Mniesza z tym.
Z turystami to w ogole jest tutaj w tym roku dziwnie, bo niby ich strasznie malo, ale wczoraj w knajpach byl mega tlok. To jednak efekt swiatecznego dnia wolnego, przez co sporo restauracji zamknelo swoje podwoje, wiec te ktore dzialaly, mialy oporowo duzo klientow i sie po prostu nie wyrabialy. Hindusi psiocza w zwiazku z atakiem zimy i paralizem lotnisk w Europie i strasznie narzekaja, ze sezon fatalny w tym roku, bo polowa rezerwacji odwolana. To z reszta widac, powinno wszystko pekac w szwach, a jest raczej luzno, nie zebym narzekal.
Dzisiaj mamy pierwszy taki naprawde max-sloneczny dzien. Goraco bylo juz wczesniej ale teraz jest pelna lampa, temp podchodzi pod 40 stopni, wiec schowalem sie pod biala czapka, ktora przyniosla mi naprawde duza ulge. Jak to zwykle bywa w Boze Narodzenie, upal nie do zniesienia. Z innych przygod, o ktorych zapomnielismy doniesc, to np. zostalem obsrany przez ptaka, a Ola pogryziona przez komary, ale umiarkowanie, bez zadnych rewelacji.
Generalnie atmosfera tego miasta jest malo uduchowiona, raczej turystyczna komercha, w ktora dalismy sie wkrecic rowniez my, choc dajemy jej odpor na kazdym kroku. NIe da sie uniknac jednak jednej z glownych zatrakcji Koczinu, czyli chinskich sieci, ktor - zwlaszcza o zachodzie slonca - faktycznie maja swoj urok.
Nie sposob calkiem sie jednak z tego wymiksowac, poniewaz musimy gdzies jesc i spac, a od tego sie zaczyna. W odroznieniu jednak od wielu zachodnich turystow, nie przebieramy sie w pidzamy za hinduskie kobiety, nie prowadzimy wieczornych rozmow przy coca coli o ajurwedycznych masazach i o tym, co powiedzial nam ostatnio nasz guru. Sporo takich bialasow tu jest, ale coz, kazdy robi tak jak lubi.
My np lubimy sie czasami napic, co bywa zajebiscie trudne, zwlaszcza w rzadzonym przez komunistow stanie Kerala. Ale tu dopisalo nam szczesie i psim swedem niechcacy natrafilismy na monopolowy, ktory rozpoznalem pomny doswiadczen z PRL. Cechy charakterystyczne monopolowego w Koczinie:
1. Stalowe barierki kanalizujace przebieg kolejki
2. Kolejka ludzi z talonami w rekach
3. Obrzydliwa krata z malymi okienkami przez ktore z trudem przeciska sie butelki
4. Lokalizacja najbardziej kretynska z mozliwych, czyli chuje wie gdzie to bylo i jak tam dotrzec.
Efekt jednak jest taki, ze kupilismy calkiem znosne piwko, ktore niestety musielismy wypic na cieplo (nie wolno sie z nim pokazac publicznie, trzeba pic po kryjomu w domu). Na droge mamy flache rumu, ktory po rozciencczeniu coca cola powinien nadawac sie do picia. Cholera, koncze, bo nas czas goni. Odezwiemy sie z Allepuzy.
sobota, 25 grudnia 2010
25.12 - Wigilia w Cochinie
24 grudnia zwykle kojarzy sie z tym ze troche zimno, troche wieje i jest Kevin sam w domu. Nie tym razem. Tutaj jest Hindus, i to wcale nie sam w domu, tylko z milionem innych Hindusow na plazy. Ale o tym zaraz...
Wyladowalismy w Cochinie po locie Delhi-Bombaj-Cochin. W Bombaju wyladowalismy, zrobilismy papa polowie pasazerow, po czy ma ich miejsce dosiedli sie inni i wystartowalismy do Cochina. Tutaj juz zupelnie inna pogoda - polar zminilam na top, tramki na japonki i dalej zadawac szyku na koczinskich ulicach.
Na lotnisku zapoznalismy Rona z NY z dziewczyna i zaproponowalismy
podzieleniem sie kosztami taksowki (pre paid taxi do fort cochin to ok. 720 rupii). Po drodze wymienilismy uwagi na temat Indii oraz Polski lat 90. Z okna taksowki zauwazylismy dziwna prawidlowosc jesli chodzi o nazwy miejsc, gdzie sie je a gdzie spi. Zaskoczenie wiazalo sie z szyldami podswietlonymi na wszystkie kolory teczy z napisem "Hotel. Veg and Non-Veg" oraz "Restaurant. Double with A/c from 400 Rupee". Ron zaczal sie zastanawiac, czy rezerwujac hotel z N.Y. na pewno zarezerowal pokoj...czy tez moze stolik dla dwojga. ***dygresja: czy ja zawsze musze spotykac jakich freakow w kafejkach...? Teraz przede mna jakis niemiec drze twarz do skajpa, ze oto wypil trzy zimne piwa i idzie po kolejene. Tralalala, moze jeszcze wurstem zagryzl, co? W cochinie nie ma zadnego alkoholu w sklepach ani w knajpach, jest jeden sklep rzadowy z alko, gdzie kupuje sie go zza kraty, pewnie tez trzeba wypisac na kazda butelke oddzielne podanie. Nam sie udalo kupic dzieki niewymuszonemu urokowi osobistemu, ktory opieral sie glownie na tlumaczeniu panu, ze przeciez dla nas to w sumie jest lekarstwo. WIdocznie poczul sie jak farmaceuta, bo faktycznie nam sprzedal.***
Dotarlismy do Fort Cochin ok. 22:30 i uderzylismy prosto do guesthouse'u polecanego w Lonely Planet. Od drzwi czekala na nas "special xmas price", czyli 2 razy tyle, ile podawal przewodnik. Juz mialam przystepowac do negocjacji, kiedy portier zauwazyl, ze zapalam indyjskiego papierosa - biri. Biri to w zasadzie lisc eukaliptusa obwiazany sznureczkiem, prawdopodobnie kolo tytoniu nawet nie lezal, jest uwazany za uzywke dla biedoty (opakowanie 25 sztuk kosztuje 5 rupii, czyli 10 centow.) Spojrzal na mnie prawie ze wspolczuciem i powiedzial cos w stylu: "No tak, teraz jak na to patrze to moze faktycznie "special xmas price" to dla Was za duzo...idzcie dalej, tam sa tansze hotele..." I juz. NO ale w sumie jak kogos nie stac na porzadne zachodnie papierosy, to pewnie tez nie na pokoj za 60zl. za noc...Poczulam sie zle - nie udalo mi sie sprostac oczekiwaniom Hindusa co do bialej polskiej dziewczyny na goscinnych wystepach w Indiach. I tak sie koncza uprzedzenia moi drodzy, bo 300 metrow dalej z ulicy wyciagnal nas inny naganiacz i znalezlismy sie w hotelu Park Avenue, prawdopodobnie najnowszym, najczystszym i najwiekszym hotelu w okolicy. I jedynym, w ktorym o 22:50 mozna korzystac z Internetu. A jest to ogromna zaleta,poniewaz Bozia ociaga sie z objawieniem swej wielkosci poprzez zeslanie mi sieci z transmisja danych. Zaczynam myslec, ze nasza Bozia tutaj nie dziala, i moze trzeba pomodlic sie do jakiejs innej, ktora ma wieksze wplywy w tej dzielnicy swiata.
Teraz juz plynnie o jedzeniu, co do ktorego wyraznie nie mamy szczescia. Wczoraj wigilijna akcja zaczela sie od tradycyjnych krewetk z grilla oraz w masali. Powiem tyle - ja tam duzo nie jem, ale porcyjka tego co dostalam, to po prostu dla wrobelka. A przeciez mielismy wigilie, trzeba jesc dopoki czlowiek nie zacznie sie toczyc! Za te smakowita, ale lilipucia przyjemnosc, skasowali nas na 1000 rupii, za co nalezaloby scigac ich i ich dzieci az do siodemgo pokolenia. Rozboj, po prostu rozboj, podobno w tym kraju mozna zyc za dolara dziennie, no wiec za nasza "kolacje" mozna by zyc pol miesiaca. Rano ruszylismy w poszukiwaniu prawdziwego foodu, az zawedrowalismy do knajpki polecanej we wszystkich przewodnikach, internecie, wsrod backpackersowego word of mouth, pewnie tez na facebooku i twitterze. Ujme to tak - jesli jakas knajpka mialaby miec reklame na ksiezycu widoczna z ziemi, to ani chybi byloby to Dal Roti w Cochinie. Stolik znalazl sie cudem, ostatni wolny, pod wiatraczkiem, zyc nie umierac. Dookola biali i Hindusi, wychwalajcy kolejne dania...a my? Posiedzielismy 20 minut i uznalismy, ze nawet najlepsza knajpa na swiecie powinna trzymac sie w jakich ramach czasowych, i aby zademonstrowac nasze zniesmaczenie podnieslismy sie i ostentacyjnie wyszlismy. Najtrudniejsza w wychodzeniu byla wlasnie ta ostentacja, bo lokal byl nabity do ostatniego goscia, a i przed wyjsciem klebil sie tlum, wiec nie mielismy za bardzo jak jej manifestwac przepychajac sie do wyjscia. Ale mam nadzieje, ze pojeli co im chcielismy przekazac i przed nasza nastepna wizyta doprowadza to miejsce do porzadku. ***dygresja: i jak tu nie wierzyc w karme? Wieczorem umierajac z glodu czekalismy na jedzenie ponad godzine i nie mielismy innego wyjscia, bo nastepna czynna knajpa byla najpawdopodobniej az w Bangkoku. ***
Jutro podejmiemy probe (podejrzewam, ze przegrana) zwleczenia sie z lozka przed poludniem, aby nastepnie pozegnac Cochin i dotrzec do miejscowosci Appuzala, gdzie mozna wynajac sobie plywajacy domek z Hindusem na wyposazeniu. Slynne keralskie Backwaters - here we come :)
Wyladowalismy w Cochinie po locie Delhi-Bombaj-Cochin. W Bombaju wyladowalismy, zrobilismy papa polowie pasazerow, po czy ma ich miejsce dosiedli sie inni i wystartowalismy do Cochina. Tutaj juz zupelnie inna pogoda - polar zminilam na top, tramki na japonki i dalej zadawac szyku na koczinskich ulicach.
Na lotnisku zapoznalismy Rona z NY z dziewczyna i zaproponowalismy
podzieleniem sie kosztami taksowki (pre paid taxi do fort cochin to ok. 720 rupii). Po drodze wymienilismy uwagi na temat Indii oraz Polski lat 90. Z okna taksowki zauwazylismy dziwna prawidlowosc jesli chodzi o nazwy miejsc, gdzie sie je a gdzie spi. Zaskoczenie wiazalo sie z szyldami podswietlonymi na wszystkie kolory teczy z napisem "Hotel. Veg and Non-Veg" oraz "Restaurant. Double with A/c from 400 Rupee". Ron zaczal sie zastanawiac, czy rezerwujac hotel z N.Y. na pewno zarezerowal pokoj...czy tez moze stolik dla dwojga. ***dygresja: czy ja zawsze musze spotykac jakich freakow w kafejkach...? Teraz przede mna jakis niemiec drze twarz do skajpa, ze oto wypil trzy zimne piwa i idzie po kolejene. Tralalala, moze jeszcze wurstem zagryzl, co? W cochinie nie ma zadnego alkoholu w sklepach ani w knajpach, jest jeden sklep rzadowy z alko, gdzie kupuje sie go zza kraty, pewnie tez trzeba wypisac na kazda butelke oddzielne podanie. Nam sie udalo kupic dzieki niewymuszonemu urokowi osobistemu, ktory opieral sie glownie na tlumaczeniu panu, ze przeciez dla nas to w sumie jest lekarstwo. WIdocznie poczul sie jak farmaceuta, bo faktycznie nam sprzedal.***
Dotarlismy do Fort Cochin ok. 22:30 i uderzylismy prosto do guesthouse'u polecanego w Lonely Planet. Od drzwi czekala na nas "special xmas price", czyli 2 razy tyle, ile podawal przewodnik. Juz mialam przystepowac do negocjacji, kiedy portier zauwazyl, ze zapalam indyjskiego papierosa - biri. Biri to w zasadzie lisc eukaliptusa obwiazany sznureczkiem, prawdopodobnie kolo tytoniu nawet nie lezal, jest uwazany za uzywke dla biedoty (opakowanie 25 sztuk kosztuje 5 rupii, czyli 10 centow.) Spojrzal na mnie prawie ze wspolczuciem i powiedzial cos w stylu: "No tak, teraz jak na to patrze to moze faktycznie "special xmas price" to dla Was za duzo...idzcie dalej, tam sa tansze hotele..." I juz. NO ale w sumie jak kogos nie stac na porzadne zachodnie papierosy, to pewnie tez nie na pokoj za 60zl. za noc...Poczulam sie zle - nie udalo mi sie sprostac oczekiwaniom Hindusa co do bialej polskiej dziewczyny na goscinnych wystepach w Indiach. I tak sie koncza uprzedzenia moi drodzy, bo 300 metrow dalej z ulicy wyciagnal nas inny naganiacz i znalezlismy sie w hotelu Park Avenue, prawdopodobnie najnowszym, najczystszym i najwiekszym hotelu w okolicy. I jedynym, w ktorym o 22:50 mozna korzystac z Internetu. A jest to ogromna zaleta,poniewaz Bozia ociaga sie z objawieniem swej wielkosci poprzez zeslanie mi sieci z transmisja danych. Zaczynam myslec, ze nasza Bozia tutaj nie dziala, i moze trzeba pomodlic sie do jakiejs innej, ktora ma wieksze wplywy w tej dzielnicy swiata.
Teraz juz plynnie o jedzeniu, co do ktorego wyraznie nie mamy szczescia. Wczoraj wigilijna akcja zaczela sie od tradycyjnych krewetk z grilla oraz w masali. Powiem tyle - ja tam duzo nie jem, ale porcyjka tego co dostalam, to po prostu dla wrobelka. A przeciez mielismy wigilie, trzeba jesc dopoki czlowiek nie zacznie sie toczyc! Za te smakowita, ale lilipucia przyjemnosc, skasowali nas na 1000 rupii, za co nalezaloby scigac ich i ich dzieci az do siodemgo pokolenia. Rozboj, po prostu rozboj, podobno w tym kraju mozna zyc za dolara dziennie, no wiec za nasza "kolacje" mozna by zyc pol miesiaca. Rano ruszylismy w poszukiwaniu prawdziwego foodu, az zawedrowalismy do knajpki polecanej we wszystkich przewodnikach, internecie, wsrod backpackersowego word of mouth, pewnie tez na facebooku i twitterze. Ujme to tak - jesli jakas knajpka mialaby miec reklame na ksiezycu widoczna z ziemi, to ani chybi byloby to Dal Roti w Cochinie. Stolik znalazl sie cudem, ostatni wolny, pod wiatraczkiem, zyc nie umierac. Dookola biali i Hindusi, wychwalajcy kolejne dania...a my? Posiedzielismy 20 minut i uznalismy, ze nawet najlepsza knajpa na swiecie powinna trzymac sie w jakich ramach czasowych, i aby zademonstrowac nasze zniesmaczenie podnieslismy sie i ostentacyjnie wyszlismy. Najtrudniejsza w wychodzeniu byla wlasnie ta ostentacja, bo lokal byl nabity do ostatniego goscia, a i przed wyjsciem klebil sie tlum, wiec nie mielismy za bardzo jak jej manifestwac przepychajac sie do wyjscia. Ale mam nadzieje, ze pojeli co im chcielismy przekazac i przed nasza nastepna wizyta doprowadza to miejsce do porzadku. ***dygresja: i jak tu nie wierzyc w karme? Wieczorem umierajac z glodu czekalismy na jedzenie ponad godzine i nie mielismy innego wyjscia, bo nastepna czynna knajpa byla najpawdopodobniej az w Bangkoku. ***
Jutro podejmiemy probe (podejrzewam, ze przegrana) zwleczenia sie z lozka przed poludniem, aby nastepnie pozegnac Cochin i dotrzec do miejscowosci Appuzala, gdzie mozna wynajac sobie plywajacy domek z Hindusem na wyposazeniu. Slynne keralskie Backwaters - here we come :)
czwartek, 23 grudnia 2010
23.12 - Delhi experience
03:50, 23 grudnia – logujemy sie do hotelu w Delhi. Swiezutency jak szczypiorek na wiosne, bo przeciez u nas dopiero po 22:00. Cieszymy sie z pogody, bo 18 stopni na zewnatrz to jak wiosna. Hindusi sa przeciwnego zdania – zawinieci w szaliki i w czapkach uszatkach ogrzewaja sie przy palnikach turystycznych kuchenek (czy czegos tam, w kazdym razie tak to wyglada). Obrazek jak z Syberii, przy czym sniegu ani grama, a dodatkowo okoliczni biali szwendaja sie w japonkach i krotkich spodenkach. Hindusi, opatuleni w puchowe kurtki patrza na nich spode lba.
Pokoj w Namaskar Hotel - w standardzie troche grzyba w lazience, okno na korytarz i lozko, z lekko tylko przechodzona posciela. Przeciez nie moga prac po kazdym kliencie, szkoda wody. Na szczescie przygotowana na te ewentualnosc szczelnie zawijam sie w poszwe i przykrywam kocykiem. Wbrew obawom zasypiam od razu...nie wiadomo, nadmiar wrazen ...albo seta Danzkiej
***dygresja – Hindus wlasnie kaze nam pokazac paszporty, nie mozna korzystac z sieci bez pokazania ID...? Tylko dla pelnoletnich, czy jak? I teraz skrzetnie sobie notuje w ksiazeczce. Potem pewnie bede w statystykach. W kazdym razie dla pewnosci nie otwieram zadnych stron z pedofilia jak to zwyklam robic ;)***
Skoro swit, o 14:00 wbijamy sie na slynny Pahargandj, ktory stanowi polaczenie India shopu z kolorowymi szmatami i koralikami, placu budowy, wysypiska smieci, bazaru pod Hala Mirowska i Dworca Centralnnego (stamtad pozyczyli zapach). Poczatkowo az sie dziwie, bo jakos tak malo jest ludzi, w sensie da sie przejsc. Ale to chwilowe, po odbiciu w boczne uliczki atmosfera sie zageszcza, ludzi jest sporo i kazdy cos robi – naprawia buty, szuka klienta na hasz, sprzedaje owoce, smazy jakies kulki w oleju, handluje szmatami, latarkami albo szalikami (wg. Najnowszej hinduskiej mody koniecznie trzeba zaopatrzyc sie w ciemnorozowy fulard. Ja z takim przyjechalam z Warszawy, a tu zdalam sobie sprawe, ze pewnie niejako przywiozlam go do ojczyzny ;)
***dygresja. Kolo mnie siedzi jakis dziwny Hindus. Gada przez skajpa z dlugowlosa blond laska, ktora po drugiej stronie mizdrzy sie do kamerki. Nie chcialam sie mu otwarcie gapic na ten komunikator i czytac co pisze, ale chyba zaczne, bo tu jakies dziwne sceny odchodza. Laska wlasnie pokazuje do kamerki swoja szyje, koles odwdziecza sie tym samym. Potem pokazuje z bliska reke i koles rowniez podsuwa swoja dlon do kamerki. Az sie chce krzyknac – pokaz cycki...****
Wieczorny spacer zaczynamy od poszukiwania klodki, zeby bylo czym zamykac pokoj. Chociaz ja to chyba wolalabym zostawiac go z drzwiami na osciez – moze pare robakow ze srodka zechcialoby zobaczyc troche swiata i sobie poszlo, nie narazajc mnie na emocje pt. karaluch na poduszce. Pahargandj noca wyglada jeszcze bardziej malowniczo, z napisami w stylu „cheap eat and ayurveda” podswietlonymi na rozne kolorki. Przed supermarketem stoi pan, ktory sprawdza zawartosc toreb wszystkich wychodzacych z towarami wyszczegolnionymi na rachunku. Az sie prosi postawic go przed swietami przed Tesco, zeby sprawdzal koszyki
Chwile pozniej na ulicy zaczepia nas Hindus mowiac „Witam w Indiach. Jak sie macie?” Oczywiscie staramy sie go splawic – stara sztuczka, nauczyl sie dwoch zdan po polsku i bedzie nam probowal wcisnac cynowy dzbanek albo szesciometrowy dywan wydziergany w tygrysi wzorek ze zlotymi frendzlami. Ale nie, facet pyta jak dlugo juz jestesmy, czy nam sie podoba i opowiada, jak przez 20 lat handlowal ciuchami na Stadionie. Jego plynna polszczyzna wybija mnie z butow – mowi prawie bez akcentu i nie myli slow. Jego biznes siadl jakis czas temu – najpierw kryzys, potem stadion narodowy, wiec na hinduski stuff zapotrzebowanie zmalalo. Teraz facet kupil kamienice w okolicy i chce zrobic w niej hotel. Ma juz nawet nazwe – Sopot. Zaraz zreszta pokazuje nam inny hotel z tarasem na dachu – jego wlasciciel rowniez robil interesy z Polakami i dostal od nich ksywke Henry Piorko. Zwiewny byl taki czy jak...?
Z dachu knajpy Club India gapimy sie jak zafascynowani na Pahargadj. Jest 20:00 – godzina Swietej Krowy. Wylazly nie wiadomo skad na ulice i stoja. A to pol biedy, bo jak ida to trzeba zjezdzac im z drogi. Stoja polowa krowy w sklepie, polowa na ulicy. Ani to przeskoczyc ani obejsc.
Dookola krow biegaja dzieci, targajac sie za wlosy i rzucajac kamieniami, z ktorych czesc trafia w zwierzeta. Niby nic im nie bedzie, ale jakies to takie okrutne, mysle sobie. Szkoda zwierzat, wytargalabym te dzieciaki za uszy. Ale w sumie w najlepszym razie skoncza jako pracownicy call center i przez nastepnych 20 lat beda mowili „Hello sir, how can I help you”, wiec w sumie to maja za swoje.
Zjedlismy thali. Idziemy do hotelu, jutro Cochin. I niech Bozia mi zesle zasieg do telefonu.
Pokoj w Namaskar Hotel - w standardzie troche grzyba w lazience, okno na korytarz i lozko, z lekko tylko przechodzona posciela. Przeciez nie moga prac po kazdym kliencie, szkoda wody. Na szczescie przygotowana na te ewentualnosc szczelnie zawijam sie w poszwe i przykrywam kocykiem. Wbrew obawom zasypiam od razu...nie wiadomo, nadmiar wrazen ...albo seta Danzkiej
***dygresja – Hindus wlasnie kaze nam pokazac paszporty, nie mozna korzystac z sieci bez pokazania ID...? Tylko dla pelnoletnich, czy jak? I teraz skrzetnie sobie notuje w ksiazeczce. Potem pewnie bede w statystykach. W kazdym razie dla pewnosci nie otwieram zadnych stron z pedofilia jak to zwyklam robic ;)***
Skoro swit, o 14:00 wbijamy sie na slynny Pahargandj, ktory stanowi polaczenie India shopu z kolorowymi szmatami i koralikami, placu budowy, wysypiska smieci, bazaru pod Hala Mirowska i Dworca Centralnnego (stamtad pozyczyli zapach). Poczatkowo az sie dziwie, bo jakos tak malo jest ludzi, w sensie da sie przejsc. Ale to chwilowe, po odbiciu w boczne uliczki atmosfera sie zageszcza, ludzi jest sporo i kazdy cos robi – naprawia buty, szuka klienta na hasz, sprzedaje owoce, smazy jakies kulki w oleju, handluje szmatami, latarkami albo szalikami (wg. Najnowszej hinduskiej mody koniecznie trzeba zaopatrzyc sie w ciemnorozowy fulard. Ja z takim przyjechalam z Warszawy, a tu zdalam sobie sprawe, ze pewnie niejako przywiozlam go do ojczyzny ;)
***dygresja. Kolo mnie siedzi jakis dziwny Hindus. Gada przez skajpa z dlugowlosa blond laska, ktora po drugiej stronie mizdrzy sie do kamerki. Nie chcialam sie mu otwarcie gapic na ten komunikator i czytac co pisze, ale chyba zaczne, bo tu jakies dziwne sceny odchodza. Laska wlasnie pokazuje do kamerki swoja szyje, koles odwdziecza sie tym samym. Potem pokazuje z bliska reke i koles rowniez podsuwa swoja dlon do kamerki. Az sie chce krzyknac – pokaz cycki...****
Wieczorny spacer zaczynamy od poszukiwania klodki, zeby bylo czym zamykac pokoj. Chociaz ja to chyba wolalabym zostawiac go z drzwiami na osciez – moze pare robakow ze srodka zechcialoby zobaczyc troche swiata i sobie poszlo, nie narazajc mnie na emocje pt. karaluch na poduszce. Pahargandj noca wyglada jeszcze bardziej malowniczo, z napisami w stylu „cheap eat and ayurveda” podswietlonymi na rozne kolorki. Przed supermarketem stoi pan, ktory sprawdza zawartosc toreb wszystkich wychodzacych z towarami wyszczegolnionymi na rachunku. Az sie prosi postawic go przed swietami przed Tesco, zeby sprawdzal koszyki
Chwile pozniej na ulicy zaczepia nas Hindus mowiac „Witam w Indiach. Jak sie macie?” Oczywiscie staramy sie go splawic – stara sztuczka, nauczyl sie dwoch zdan po polsku i bedzie nam probowal wcisnac cynowy dzbanek albo szesciometrowy dywan wydziergany w tygrysi wzorek ze zlotymi frendzlami. Ale nie, facet pyta jak dlugo juz jestesmy, czy nam sie podoba i opowiada, jak przez 20 lat handlowal ciuchami na Stadionie. Jego plynna polszczyzna wybija mnie z butow – mowi prawie bez akcentu i nie myli slow. Jego biznes siadl jakis czas temu – najpierw kryzys, potem stadion narodowy, wiec na hinduski stuff zapotrzebowanie zmalalo. Teraz facet kupil kamienice w okolicy i chce zrobic w niej hotel. Ma juz nawet nazwe – Sopot. Zaraz zreszta pokazuje nam inny hotel z tarasem na dachu – jego wlasciciel rowniez robil interesy z Polakami i dostal od nich ksywke Henry Piorko. Zwiewny byl taki czy jak...?
Z dachu knajpy Club India gapimy sie jak zafascynowani na Pahargadj. Jest 20:00 – godzina Swietej Krowy. Wylazly nie wiadomo skad na ulice i stoja. A to pol biedy, bo jak ida to trzeba zjezdzac im z drogi. Stoja polowa krowy w sklepie, polowa na ulicy. Ani to przeskoczyc ani obejsc.
Dookola krow biegaja dzieci, targajac sie za wlosy i rzucajac kamieniami, z ktorych czesc trafia w zwierzeta. Niby nic im nie bedzie, ale jakies to takie okrutne, mysle sobie. Szkoda zwierzat, wytargalabym te dzieciaki za uszy. Ale w sumie w najlepszym razie skoncza jako pracownicy call center i przez nastepnych 20 lat beda mowili „Hello sir, how can I help you”, wiec w sumie to maja za swoje.
Zjedlismy thali. Idziemy do hotelu, jutro Cochin. I niech Bozia mi zesle zasieg do telefonu.
22-23.12 - Podroz i wreszcie Delhi
Podroz byla dluga jak jasna cholera a jej najwekszym urozmaiceniem byl nocleg w Paryzu, gdzie spalismy na najwygodniejszym lozku w zyciu (Gosiu, zazdroscimy!). Po opoznieniach z przesiadki w Pradze, mozliwosc kapieli I spania w lozku byla o 2 w nocy bezcenna. Zdecydowalismy sie na taksowke z lotniska na Plac Bastylii (prawie 50 euro), bo Ola zorganizoiwala Francuza wracajacego z Rosji, aby sfinansowac wydatek po polowie. Wprawdzie spozniony lot rozwalil plan zrobienia wina z serem na Polach Elizejskich ale nie narzekalismy. Szybkie spanie I o swicie zebralismy graty I kulturalnie – najpierw metrem, a potem pociagiem za 8 eurasow wracamy na lotnisko.
Niby wszystko ok, bo jestesmy ponad 2 godziny przed odlotem, niestey jestesmy na terminalu obslugujacego daleki I bliski Wschod. W praktyce oznacza to w Paryzu tlumy Murzynow I Bezowych, podrozujacych z 7 wielkimi walizami kazdy. Oprocz tego co drugi wiezie ze soba 50-calowa plazme lub LCD wiec scisk niemilosierny, a kolejka po horyzont. Co gorsza, prawie kazdy z podroznych ma problem przy checkinie, bo lotnisko Roissy caly czas odrabia zaleglosci z ostatnich dni, kiedy bylo zamkniete z niewiadomego powodu, bo nie widac ani kawalka sniegu, ani najmniejszego platka sniezynki! Po godzinie stania w kolejce zostalismy z niej wyluszczeni przez obsluge lotniska “bo juz zaraz samolot ma leciec”. No to biegiem, ale okazuje sie, ze system skasowal nasze miejsca z powodu nieplanowanej przesiadki. Nie ma miejsc obok siebie, w zwiazku z czym podnosza nam klase powyzej wykupionej ekonomicznej I lecimy sobie na pieterku Jumbo Jeta, mamy kupe miejsca na nogi i jest kameralna atmosfera, choc nie jest to business class. W samolocie zamieniamy sie miejscami z jakims milym Hindusem I …… przez kolejne ponad 3 godziny czekamy w fotelach na jakies jebane walzki, ktore gdzies zaginely w liczbie okolo 250 sztuk. W efekcie podczas startu spimy I nie zauwazamy nawet poczatku lotu, spoznionego ponad 3H.
Szczesliwie dalej bylo juz bez przeskod. Ladujemy w Delhi okolo 2 w nocy, w nieskonczonosc czekamy na bagaze (teraz juz wiem jaki jest najwiekszy minus latania najwiekszymi samolotami zabierajacymi prawie 500 osob I pare tysiecy sztuk bagazu). Dalej o dziwo szybko znajdujemy kierowce trzymajacego kareteczke “Mrs Porowska” I jedziemy zdezelowanym busem prez miasto opustoszale jak po wybuchu nuklearnym. Troche szokujaco to wygladalo, byly nawet chwile grozy, kiedy pod scianami na chodnikach widzielismy lezacych ludzi. Wygladali jak porzucone zwloki, choc to oczywiscie spiacy bezdomni. "Jedziemy I jedziemy, a to mialo byc gdzies pod Warszawa...." w koncu wjezdzamy na jakas szersza ulice handlowa, tak samo pusta, jak cala reszta, czyli dwa bezpanskie psy I ognisko z dymiacych smieci. Pytam kierowce, gdzie on nas kurwa przywiozl, a on na to “jak to gdzie, na Paharganj, do hotelu w ktorym zamowiliscie taxi”. Mowie mu, ze juz bylem w tym hotelu I jakos mi sie kurwa nie wydaje, zeby to bylo to samo miejsce, ktore znam z przeszlosci. Ten znowu swoje, ze “to Paharganj, Main Bazaar itd”. Widzac, ze go nie przegadam, kaze sie wiezc na stacje kolejowa, ktorea powinna byc zaraz na koncu ulicy. Koles poimarudzil, ale jedzie I …. O dziwo okazuje sie, ze to faktycznie Paharganj!!!?!??? Dopiero jak sobie obejrzalem dokladniej za dnia to zauwazylem, skad moja pomylka: ulica zostala znacnie poszerzona, zastanawialem sie tylko w jaki sposob uzyskali likwidacje charakterystycznych waskich gardel. Po prostu wyburzono frontowe czesci wielu budynkow, uzyskujac tak samo szeroka ulice na calej dlugosci. W polaczeniu z brakiem oswietlenia I zupelnym opustoszeniem, ulica mnie nabrala.
Na koniec nieporozumienia z kierowca uslyszelismy od niego, ze placimy za kurs w hotelu, ale napiwek jest platny teraz i nalezy mu go wyplacic. Jego bezczelnosc zostla nagrodzona tak jak na to zaslugiwala, przestalismy go zauwazac, milmo, ze krecil sie pozniej jeszcze przez dlugi cas kolo recepcji. Ostatecznie skrecilismy kolo znajomego urinala, ktorego zdjecie jest we wspomnieniach sprzed 10 lat (zotal zajebiscie wyremontowany, sa marmury I nowe pisuary!!! Wrzuce fotke dla porowniania, ale knajpa obok niej jest jak byla wtedy). Dalej opowie Ola w kolejnym poscie.
Niby wszystko ok, bo jestesmy ponad 2 godziny przed odlotem, niestey jestesmy na terminalu obslugujacego daleki I bliski Wschod. W praktyce oznacza to w Paryzu tlumy Murzynow I Bezowych, podrozujacych z 7 wielkimi walizami kazdy. Oprocz tego co drugi wiezie ze soba 50-calowa plazme lub LCD wiec scisk niemilosierny, a kolejka po horyzont. Co gorsza, prawie kazdy z podroznych ma problem przy checkinie, bo lotnisko Roissy caly czas odrabia zaleglosci z ostatnich dni, kiedy bylo zamkniete z niewiadomego powodu, bo nie widac ani kawalka sniegu, ani najmniejszego platka sniezynki! Po godzinie stania w kolejce zostalismy z niej wyluszczeni przez obsluge lotniska “bo juz zaraz samolot ma leciec”. No to biegiem, ale okazuje sie, ze system skasowal nasze miejsca z powodu nieplanowanej przesiadki. Nie ma miejsc obok siebie, w zwiazku z czym podnosza nam klase powyzej wykupionej ekonomicznej I lecimy sobie na pieterku Jumbo Jeta, mamy kupe miejsca na nogi i jest kameralna atmosfera, choc nie jest to business class. W samolocie zamieniamy sie miejscami z jakims milym Hindusem I …… przez kolejne ponad 3 godziny czekamy w fotelach na jakies jebane walzki, ktore gdzies zaginely w liczbie okolo 250 sztuk. W efekcie podczas startu spimy I nie zauwazamy nawet poczatku lotu, spoznionego ponad 3H.
Szczesliwie dalej bylo juz bez przeskod. Ladujemy w Delhi okolo 2 w nocy, w nieskonczonosc czekamy na bagaze (teraz juz wiem jaki jest najwiekszy minus latania najwiekszymi samolotami zabierajacymi prawie 500 osob I pare tysiecy sztuk bagazu). Dalej o dziwo szybko znajdujemy kierowce trzymajacego kareteczke “Mrs Porowska” I jedziemy zdezelowanym busem prez miasto opustoszale jak po wybuchu nuklearnym. Troche szokujaco to wygladalo, byly nawet chwile grozy, kiedy pod scianami na chodnikach widzielismy lezacych ludzi. Wygladali jak porzucone zwloki, choc to oczywiscie spiacy bezdomni. "Jedziemy I jedziemy, a to mialo byc gdzies pod Warszawa...." w koncu wjezdzamy na jakas szersza ulice handlowa, tak samo pusta, jak cala reszta, czyli dwa bezpanskie psy I ognisko z dymiacych smieci. Pytam kierowce, gdzie on nas kurwa przywiozl, a on na to “jak to gdzie, na Paharganj, do hotelu w ktorym zamowiliscie taxi”. Mowie mu, ze juz bylem w tym hotelu I jakos mi sie kurwa nie wydaje, zeby to bylo to samo miejsce, ktore znam z przeszlosci. Ten znowu swoje, ze “to Paharganj, Main Bazaar itd”. Widzac, ze go nie przegadam, kaze sie wiezc na stacje kolejowa, ktorea powinna byc zaraz na koncu ulicy. Koles poimarudzil, ale jedzie I …. O dziwo okazuje sie, ze to faktycznie Paharganj!!!?!??? Dopiero jak sobie obejrzalem dokladniej za dnia to zauwazylem, skad moja pomylka: ulica zostala znacnie poszerzona, zastanawialem sie tylko w jaki sposob uzyskali likwidacje charakterystycznych waskich gardel. Po prostu wyburzono frontowe czesci wielu budynkow, uzyskujac tak samo szeroka ulice na calej dlugosci. W polaczeniu z brakiem oswietlenia I zupelnym opustoszeniem, ulica mnie nabrala.
Na koniec nieporozumienia z kierowca uslyszelismy od niego, ze placimy za kurs w hotelu, ale napiwek jest platny teraz i nalezy mu go wyplacic. Jego bezczelnosc zostla nagrodzona tak jak na to zaslugiwala, przestalismy go zauwazac, milmo, ze krecil sie pozniej jeszcze przez dlugi cas kolo recepcji. Ostatecznie skrecilismy kolo znajomego urinala, ktorego zdjecie jest we wspomnieniach sprzed 10 lat (zotal zajebiscie wyremontowany, sa marmury I nowe pisuary!!! Wrzuce fotke dla porowniania, ale knajpa obok niej jest jak byla wtedy). Dalej opowie Ola w kolejnym poscie.
wtorek, 21 grudnia 2010
21.12 - Przygody od pierwszej chwili
Wprawdzie jeszcze nie w Indiach, ale już jest wesoło. Prozaicznie wyglądający śnieg za oknem stał się przyczyną dotykającego nawet nas pierdolnika na lotniskach. Zamiast lecieć do Paryża Air Francem, lecimy do Pragi tzw. niewiadomoczym. Dlaczego akurat do Pragi, też nie wiemy. Mam nadzieję, że nie po to, by złapać tam jakiś samolot lecący z Heathrow. Plan nadal zakłada nocleg w Paryżu w pożyczonym mieszkaniu (dzięki Gosia!), butelkę wina na Polach Elizejskich, a rano wylot do Delhi.
Ale jak tak sobie patrzę na to co się dzieje na lotniskach, to wcale nie jestem pewien, czy uda nam się złapać w piątek w południe samolot z Delhi do Koczinu. Mam nadzieję, że przynajmniej tam nie ma śniegu. Jest za to późny monsun, który powinien się skończyć na początku grudnia, ale cholera wie, dlaczego dalej pada. Szczęście w nieszczęściu, że skoro jest już po terminie, to koniec jest już rychły.
Wory spakowane, śmieci wyrzucone, dojadam teraz resztki z lodówki, bo od półtora tygodnia nie robimy zakupów (po co skoro wyjeżdżamy). Kot oddany w dobre ręce, temat kota zabanowany, żebyśmy ciągle nie płakali. Kaczyński oszalał jeszcze bardziej, wiceministrowie zdrowia i infrastruktury zdymisjonowani, a Łukaszenka wygrał wybory. Naprawdę wystarczająco dużo się działo ostatnio, by stąd sp....dalać.
P.S. To nie jest tak, że jedziemy sobie, bo mamy taką fanaberię - lekarz mi przepisał wyjazd do ciepłych krajów. Serio. Niestety NFZ nie refunduje.
środa, 15 grudnia 2010
15.12 - Wiza i Sanepid
"Visa ready for delivery" - informuje ambasada po trzech dniach roboczych z weekendem w srodku. Po południu trzeba się więc kopnąć do ambasady. Wczoraj podobne informacje wysłano do 13 osób, co pokazuje skalę turystyki z Polski do Indii w sezonie. Będąc w ambasadzie dowiedziałem się, że Indie należą do tych dziwnych państw, które wymagają wizy wjazdowej od obywateli absolutnie wszystkich krajów świata. To się nazywa równe traktowanie!
W międzyczasie czeka nas wizyta w Sanepidzie, bo przejrzenie książeczki szczepień ujawniło, że nie mamy ochrony przez meningokokowym zapaleniem mózgu oraz przed durem brzusznym.
niedziela, 12 grudnia 2010
12.12 - Wspomnień czar, czyli 10 lat temu...
W ramach przygotowań do rychłego wyjazdu zapraszamy na szybką fotopodróż po skanach zdjęć zrobionych w Indiach podczas wcześniejszego wyjazdu, 10 lat temu....
Każde ze zdjęć można powiększyć, wystarczy kliknąć, jeśli wola.
Podróż dookoła Indii była daleka, została zaznaczona na czarno i trwała 2 miesiące.
Świat tak właśnie wyglądał z perspektywy osoby podróżującej po pustyni Thar na wielbłądzie. Podejrzewam, że tak samo jak 10 lat wcześniej, tak i teraz wielbłądy są podstawową formą transportu na bezdrożach indyjsko-pakistańskiego pogranicza. Zastanawiam się jednak, czy w międzyczasie rozwinęła się sieć ASO wielbłądów, bo ostatnio trzeba było jechać cały dzień do najbliższej ASO, w której chorego (srającego non stop) wielbłąda, wymieniliśmy na nieobsranego. Przy okazji pozdrawiam mojego druha z tamtej podróży - Landryna.....
Jak już się odwiedzi ASO dla wielbłądów, to trzeba takiego jeszcze zatankować. Jest oczywiście stacja paliw, ale nie był to Orlen, ani Tesco. Stacja nie była obrandowana ani Mazowszanką, ani Cisowianką, a jednak woda tam była razem ze zmyślnym systemem tankowania. Musiał być zmyślny, bo wielbłądy mają mało życiowy wlew paliwa. Podobnie jednak jak w przypadku samochodu, tankuje się go mniej więcej raz na tydzień, chyba że robi się znaczne przebiegi.
Zdjęcie rajastańskiej rodziny mieszkającej w samotnym domostwie na wspomnianej wcześniej pustyni Thar. Do dziś nie wiem jakim cudem jedna kobieta mogła urodzić tyle dzieci, w tym samym - jeśli sądzić po wyglądzie - wieku.
Domy w sąsiedniej wiosce prezentowały piękną i pełną subtelności rajastańską ręczną robotę. No cóż, nie święci garnki i domy lepią. Przynajmniej architekt, inwestor i generalny wykonawca, niczym na rasowym obrazie, zostawili swój podpis.
Pustynia była malownicza, tak jak ślady stóp, które pewnie długo się na niej nie uchowały, dlatego je sfotografowałem, robiąc moje ulubione zdjęcie. Wiem już też dlaczego wielbłądy mają takie szerokie kopyta (przydatne w kopnym piasku). Sikaliśmy w kucki, wieczory spędzaliśmy z muzułmańskimi przewodnikami przy ognisku rozmawiając o Osamie, spaliśmy wśród piachu otuleni grubymi kocami chroniącymi przed nocnym chłodem. Życie urozmaicała nam izraelsko-NRDowska para, trenująca o zachodzie słońca krav magę, bo chłopak dopiero co zakończył służbę wojskową. Mój Boże, co on wyprawiał z tą biedną Niemką....
A ta ulica powinna się chyba nazywać Żelazna, ponieważ na całej jej długości, w budach skleconych z gałęzi (skąd oni wzięli gałęzie na środku pustyni?) i starych szmat, sprzedawali wykonane z metalu na miejscu różne diwajse o nieznanym Europejczykowi przeznaczeniu.
Potem był Bombaj w okresie przedświąteczno-wigilijnym. Niestety wszystkie inne zdjęcia z tego miasta są niecenzuralne, ponieważ świętowaliśmy na całego. Upał nie przeszkadzał rozwijać się rynkowi choinek choć uczciwie trzeba przyznać, że sztucznych. W pamięci pozostała mi na zawsze najlepsza knajpa na świecie, czyli restaurant o nazwie Kolaba, mieszczący się w dzielnicy o tej samej nazwie. Z pewnością odwiedzimy ją i tym razem, bo inaczej bym sobie tego nie darował.
Z Bombaju dwudniową podróż pociągiem do Koczinu wyparłem ze swojej świadomości. A w Koczinie nie ma już grobu Vasco da Gamy, są za to chińskie sieci ze zdjęcia, przepiękna synagoga bez Żydów (skąd ja to znam) i Old Fort z restauracjami dla wydziaranych i zdredowanych białasów, nad którymi unosi się zapewne po dziś dzień miła i słodkawa chmura rozweselającego i pobudzającego apetyt dymu z lokalnego zielska.
...a potem jeszcze kawałek podróży rowerem i oto znajdujemy tymczasową wyspę przy ujściu rzeki, którą nazwaliśmy Wyspą Filozofów i ceremonialnie ochrzciliśmy ją ciepłym sikiem (Landryn w akcji).
Plaże na południu Indii były zajebiaszcze i oferowały możliwość wygodnego jeżdżenia po nich rowerami, co trudno zrozumieć przybyszom znad Bałtyku. Odpływ rozwiązywał problem zamieniając plażę w komfortową bo utwardzoną ścieżkę rowerową.
W Maduraiu widziałem najdziwniejsze rzeźby na świecie. Wielkie świątynie są pokryte dziesiątkami tysięcy pomalowanych na obłędne kolory rzeźb przedstawiających bóstwa i ludzi np z niebieskimi wąsami i pomarańczową skórą. A do tego słonie i cały ten standard, o którym nikomu nie chce się pisać, bo każdy wie, że wszędzie jest syf, za to jaki urokliwy :).
Mammalapuram nieopodal Madrasu utkwiło mi w pamięci z powodu nierealnie nowo-wyglądających płaskorzeźb sprzed kilkunastu wieków i hawajskiej koszuli w palmy, którą kupiłem tam za dolara. I chodzę w niej do dzisiaj zadając kłam opinii o tekstylnej tandecie z subkontynentu indyjskiego.
Świątynka w Mammalapuram jest wyjątkowo malutka i niepozorna, za to niesamowicie urokliwa. Cały kompleks pokrywają rzeźby, jednak są tak wyżarte przez morską bryzę, że nikt nie jest w stanie nawet zgadnąć, co wyobrażały te figurki. Chyba właśnie dlatego w mieście non stop, dzień i noc słychać stukot młotków, którymi rzemieślnicy i pracownicy manufaktur wydłubują w kamieniach liczne figurki przedstawiające cokolwiek tylko można sobie wyobrazić.
Hyderabad uznaliśmy za najgłośniejsze i najbrudniejsze miasto na świecie. Stężenie spalin było takie, że co godzinę trzeba było usuwać z nosa czarny, zeschnięty żużel, przypominający koks. Było też sporo biedaków śpiących w zdumiewających miejscach. Zdumiewających nawet dla gości z miesięcznym stażem w Indiach. Jak oni tam wleźli i jak tam śpią podczas monsunu?
Bubenashwar to imponującej wielkości świątynia, go której biali nie mają wstępu i mieszczący się u jej stóp mega-zbiegowisko-targ, na którym mój towarzysz podróży wszczął bójkę z braminem, albo odwrotnie. Szczęśliwie nikomu się nic nie stało.
Konark był nic nieznaczącym zadupiem. Wioską, w której był jeden hostelik, standardem przypominającym baraki w Oświęcimiu. Za to miejscowa świątynia miała takie dobre Ohmy, że przesiedzieliśmy na tym końcu świata cały tydzień, rozmawiając z miejscowym czarodziejem, któremu wcześniejsza kariera w indyjskiej policji wydawała się zbyt korporacyjna. Więc został lokalnym magiem, wyglądał jak żywcem wyjęty w Władcy Pierścieni i co wieczór razem z nami gapił się na bryłę świątyni, pokrytej erotycznymi rzeźbami, podobnymi do tych w Kajuraho.
Jedyny most w kilkunastomilionowej Kalkucie dał nam możliwość obserwacji nieznanego wcześnie sposobu kierowania ruchem przez policję, która półtprametrową bambusową lagą waliła w błotniki przejeżdżających samochodów - wtedy niemal wyłącznie widocznych na zdjęciu Ambasadorów. Ciekawy był efekt blacharsko-lakierniczy, ponieważ można było odnieść wrażenie, że w mieście grasuje wandal niszczący we wszystkich samochodach lewy tylny błotnik. A to nie był żaden wandal, tylko policja sterująca ruchem ulicznym skutkującym obrażeniami tej samej części karoserii we wszystkich przejeżdżających autach.
W Kalkucie zaintrygował mnie również system zasilający nasz hotel w energię elektryczną. Gdybym był elektrykiem, pewnie tak samo jak i teraz mógłbym tylko powiedzieć "o kurwa, nie ogarniam tej kuwety".
Varanasi to szczególne miejsce nie tylko dla autochtonów, ale nawet dla białych gości z plecakami. Sporo magii pomieszanej z oszustami oraz lassi, po wypiciu którego przemówił do nas sam Lord Shiva. Kupa ludzi jarała tam na potęgę, włącznie z wioślarzem wiozącym nas łódką po Gangesie. Ale ten był i tak lepszy od 10-letniego na oko operatora wioseł, którego przydzielono nam w pierwszym rzucie. Atmosfera naprawdę niezapomniana, podobnie jak widok tej świątynki, która w okresie monsunu, znika pod lustrem podnoszącej się wody, pełnej ludzkich prochów, ciał i całego syfu spływającego razem z nią do Kalkuty.
Było o karmie, to teraz o post-karmie. Niedotykalni i inni biedacy wykorzystują jako opał krowie, bawole i słoniowe odchody, które zbierają całymi dniami po mieście. Zwożą sobie tę kupę na kupę, mieszają z wodą i gołymi rękami robią z tego placki, które suszą na słońcu, co widać na fotce. Powstają dzięki temu wygodne brykiety służące za najpopularniejsze paliwo. Nie mają Śląska z węglem, a jak sprytnie i ekologicznie sobie radzą?
Sikhowie stanowią w Indiach elitę. Prezentują się dumnie i chyba nie zdarzyło się, by którykolwiek z nich próbował nas naciągnąć na parę rupii. Do końca życia też nie zapomnę złotej świątyni w stolicy Punjabu - Amritsarze.....
...gdzie zostaliśmy potraktowani jak bogobojni pielgrzymi - otrzymaliśmy darmowy pokój i jedzenie. Jestem pewien, że tam jest jakaś nieziemska energia, bo nie będąc wierzącymi, a już na pewno nie będąc Sikhami, przez kilka dni z kolei zapadaliśmy w niezrozumiałe letargi przy świątyni. Nigdzie indziej czegoś takiego nie czułem.
A tak wygląda nieco inny rodzaj letargu - letargu ulicznego. Ten pan nie jest bezdomny. On po prostu lubi przykimać sobie na legowisku przed domem, a właściwie na ulicy.
Tak było kiedyś. A jak jest teraz? Wkrótce zobaczymy...
Każde ze zdjęć można powiększyć, wystarczy kliknąć, jeśli wola.
Podróż dookoła Indii była daleka, została zaznaczona na czarno i trwała 2 miesiące.
Biedaków szukać nie było potrzeby, natykaliśmy się na nich co krok, często potykając się wręcz o nich na ulicy.
Słonie były dość częstym widokiem na ulicy, bo to w końcu był zwykły środek transportu. Nawet w Delhi - jak widać w okolicach Connaught Place - można było zobaczyć słonie jadące (jadące?) ramię w ramię z autobusami i rykszami.Sporo było również ryksz rowerowych napędzanych siłą mięśni wychudzonych i wiecznie zaspanych biedaków, którzy nie mieli siły nawet na targowanie i jechali za tyle, za ile im się powiedziało. Niestety była to zbyt powolna forma transportu, nawet dla kogoś, kto miał wolne 2 miesiące.
P0 obserwacjach obyczajowych przyszła pora na zwiedzanie. Jednym z najbardziej efektownych obiektów w Delhi jest Kutab Minar, czyli ogromna wieża zbudowana przez dynastię Wielkich Mogołów. Wygląda jak największy na świecie minaret stojący obok ruin meczetu. Co ciekawe, obok rozpoczęto budowę jeszcze bardziej okazałej i wyższej wieży, której budowę porzucono nieco powyżej wierzchołków drzew. Gigantofobia, której ślady widać w dzisiejszym Świebodzinie, rozkwitała już za czasów pierwszych władców islamskich w sułtanacie, czy tam kalifacie delhijskim. My wtedy biegaliśmy z dzidami po lasach, a woje Mieszka pierwszego ze zdziwieniem przyglądali się nowoczesnemu wynalazkowi zwanemu dzidą.
P0 obserwacjach obyczajowych przyszła pora na zwiedzanie. Jednym z najbardziej efektownych obiektów w Delhi jest Kutab Minar, czyli ogromna wieża zbudowana przez dynastię Wielkich Mogołów. Wygląda jak największy na świecie minaret stojący obok ruin meczetu. Co ciekawe, obok rozpoczęto budowę jeszcze bardziej okazałej i wyższej wieży, której budowę porzucono nieco powyżej wierzchołków drzew. Gigantofobia, której ślady widać w dzisiejszym Świebodzinie, rozkwitała już za czasów pierwszych władców islamskich w sułtanacie, czy tam kalifacie delhijskim. My wtedy biegaliśmy z dzidami po lasach, a woje Mieszka pierwszego ze zdziwieniem przyglądali się nowoczesnemu wynalazkowi zwanemu dzidą.
Zaskakującym odkryciem były dla nas urinale, pozwalające jednocześnie sikać na ulicy, a zarazem w intymności i oferujące w trakcie szczania możliwość oglądania np ulicznej bójki - jak widać na zdjęciu. To czarno-czerwone coś na pierwszym planie to herbaciarnia obok naszego hotelu na Paharganjiu w Delhi.
Taj Mahal pewnie się nie zmienił i nadal robi wrażenie, że z butów wyrywa - przynajmniej na zdjęciu. Jeśli mnie pamięć nie myli to wizyta w Agrze była jednym z większych koszmarków turysty-amatora. Takich naciągaczy działających w zespołach nie da się zapomnieć.
Postanowiliśmy pozbierać trochę doświadczeń architektonicznych. Padło na liczne na północy kraju pałace maharadżów. Ten na zdjęciu to akurat pałac wiatrów zbudowany dla kobiet lokalnego władcy, który wspaniałomyślnie zapewnił swoim wybrankom ażurowe, wydłubane w czerwonym kamieniu firanki. Po co? Dzięki takiemu wystrojowi elewacji zapewnił kobietom wgląd na uliczne życie, zapewniając im jednocześnie izolację przed wścibskimi spojrzeniami plebsu.
Pałaców było więcej i każdy inny. Wszystkie wielkie, dostatnie, majestatyczne i przewiewno-chłodne.
Po obejrzeniu około 10 pałaców różnych radżów uznaliśmy, że wystarczy, bo - mimo zróżnicowania i piękna - zaczęły najnormalniej w świecie działać na nas nużąco.
Jaisalmer to położone na środku pustyni stare miasto w Rajastanie. Wygląda jak z bajki, bo na płaskim wzniesieniu zbudowano rozległe mury obronne złożone z setek, a może i tysięcy okrągłych baszt. Mieszkaliśmy w jednej z nich, tyle, że od czasów oryginalnych dobudowano w baszcie mały balkonik idealnie przydatny do wieczornego dymka.
Baszty z bliska wyglądały tak. A na lewo od bramy do miasta, tuż za widocznym na zdjęciu biurem podróży funkcjonowała herbaciarnia z najlepszym ciajem, jaki w życiu piłem.
Taj Mahal pewnie się nie zmienił i nadal robi wrażenie, że z butów wyrywa - przynajmniej na zdjęciu. Jeśli mnie pamięć nie myli to wizyta w Agrze była jednym z większych koszmarków turysty-amatora. Takich naciągaczy działających w zespołach nie da się zapomnieć.
Postanowiliśmy pozbierać trochę doświadczeń architektonicznych. Padło na liczne na północy kraju pałace maharadżów. Ten na zdjęciu to akurat pałac wiatrów zbudowany dla kobiet lokalnego władcy, który wspaniałomyślnie zapewnił swoim wybrankom ażurowe, wydłubane w czerwonym kamieniu firanki. Po co? Dzięki takiemu wystrojowi elewacji zapewnił kobietom wgląd na uliczne życie, zapewniając im jednocześnie izolację przed wścibskimi spojrzeniami plebsu.
Pałaców było więcej i każdy inny. Wszystkie wielkie, dostatnie, majestatyczne i przewiewno-chłodne.
Po obejrzeniu około 10 pałaców różnych radżów uznaliśmy, że wystarczy, bo - mimo zróżnicowania i piękna - zaczęły najnormalniej w świecie działać na nas nużąco.
Jaisalmer to położone na środku pustyni stare miasto w Rajastanie. Wygląda jak z bajki, bo na płaskim wzniesieniu zbudowano rozległe mury obronne złożone z setek, a może i tysięcy okrągłych baszt. Mieszkaliśmy w jednej z nich, tyle, że od czasów oryginalnych dobudowano w baszcie mały balkonik idealnie przydatny do wieczornego dymka.
Baszty z bliska wyglądały tak. A na lewo od bramy do miasta, tuż za widocznym na zdjęciu biurem podróży funkcjonowała herbaciarnia z najlepszym ciajem, jaki w życiu piłem.
Świat tak właśnie wyglądał z perspektywy osoby podróżującej po pustyni Thar na wielbłądzie. Podejrzewam, że tak samo jak 10 lat wcześniej, tak i teraz wielbłądy są podstawową formą transportu na bezdrożach indyjsko-pakistańskiego pogranicza. Zastanawiam się jednak, czy w międzyczasie rozwinęła się sieć ASO wielbłądów, bo ostatnio trzeba było jechać cały dzień do najbliższej ASO, w której chorego (srającego non stop) wielbłąda, wymieniliśmy na nieobsranego. Przy okazji pozdrawiam mojego druha z tamtej podróży - Landryna.....
Jak już się odwiedzi ASO dla wielbłądów, to trzeba takiego jeszcze zatankować. Jest oczywiście stacja paliw, ale nie był to Orlen, ani Tesco. Stacja nie była obrandowana ani Mazowszanką, ani Cisowianką, a jednak woda tam była razem ze zmyślnym systemem tankowania. Musiał być zmyślny, bo wielbłądy mają mało życiowy wlew paliwa. Podobnie jednak jak w przypadku samochodu, tankuje się go mniej więcej raz na tydzień, chyba że robi się znaczne przebiegi.
Zdjęcie rajastańskiej rodziny mieszkającej w samotnym domostwie na wspomnianej wcześniej pustyni Thar. Do dziś nie wiem jakim cudem jedna kobieta mogła urodzić tyle dzieci, w tym samym - jeśli sądzić po wyglądzie - wieku.
Domy w sąsiedniej wiosce prezentowały piękną i pełną subtelności rajastańską ręczną robotę. No cóż, nie święci garnki i domy lepią. Przynajmniej architekt, inwestor i generalny wykonawca, niczym na rasowym obrazie, zostawili swój podpis.
Pustynia była malownicza, tak jak ślady stóp, które pewnie długo się na niej nie uchowały, dlatego je sfotografowałem, robiąc moje ulubione zdjęcie. Wiem już też dlaczego wielbłądy mają takie szerokie kopyta (przydatne w kopnym piasku). Sikaliśmy w kucki, wieczory spędzaliśmy z muzułmańskimi przewodnikami przy ognisku rozmawiając o Osamie, spaliśmy wśród piachu otuleni grubymi kocami chroniącymi przed nocnym chłodem. Życie urozmaicała nam izraelsko-NRDowska para, trenująca o zachodzie słońca krav magę, bo chłopak dopiero co zakończył służbę wojskową. Mój Boże, co on wyprawiał z tą biedną Niemką....
A ta ulica powinna się chyba nazywać Żelazna, ponieważ na całej jej długości, w budach skleconych z gałęzi (skąd oni wzięli gałęzie na środku pustyni?) i starych szmat, sprzedawali wykonane z metalu na miejscu różne diwajse o nieznanym Europejczykowi przeznaczeniu.
Potem był Bombaj w okresie przedświąteczno-wigilijnym. Niestety wszystkie inne zdjęcia z tego miasta są niecenzuralne, ponieważ świętowaliśmy na całego. Upał nie przeszkadzał rozwijać się rynkowi choinek choć uczciwie trzeba przyznać, że sztucznych. W pamięci pozostała mi na zawsze najlepsza knajpa na świecie, czyli restaurant o nazwie Kolaba, mieszczący się w dzielnicy o tej samej nazwie. Z pewnością odwiedzimy ją i tym razem, bo inaczej bym sobie tego nie darował.
Z Bombaju dwudniową podróż pociągiem do Koczinu wyparłem ze swojej świadomości. A w Koczinie nie ma już grobu Vasco da Gamy, są za to chińskie sieci ze zdjęcia, przepiękna synagoga bez Żydów (skąd ja to znam) i Old Fort z restauracjami dla wydziaranych i zdredowanych białasów, nad którymi unosi się zapewne po dziś dzień miła i słodkawa chmura rozweselającego i pobudzającego apetyt dymu z lokalnego zielska.
Zmęczeni podróżą trafiliśmy do południowoindyskiej Varkali, gdzie - jak usłyszeliśmy - nie ma takich tłumów jak na Goa. Pojechaliśmy tam i plaża wyglądała jak widać powyżej. Niezrażeni przeczekaliśmy aż wyjadą sobie przybyli na święto pielgrzymi i wkrótce w okolicach naprawdę zrobiło się pustawo, co z kolei widać poniżej...
Wystarczyła mała podróż skuterkiem, by znaleźć się nieomal na bezludnym wybrzeżu........a potem jeszcze kawałek podróży rowerem i oto znajdujemy tymczasową wyspę przy ujściu rzeki, którą nazwaliśmy Wyspą Filozofów i ceremonialnie ochrzciliśmy ją ciepłym sikiem (Landryn w akcji).
Plaże na południu Indii były zajebiaszcze i oferowały możliwość wygodnego jeżdżenia po nich rowerami, co trudno zrozumieć przybyszom znad Bałtyku. Odpływ rozwiązywał problem zamieniając plażę w komfortową bo utwardzoną ścieżkę rowerową.
W Maduraiu widziałem najdziwniejsze rzeźby na świecie. Wielkie świątynie są pokryte dziesiątkami tysięcy pomalowanych na obłędne kolory rzeźb przedstawiających bóstwa i ludzi np z niebieskimi wąsami i pomarańczową skórą. A do tego słonie i cały ten standard, o którym nikomu nie chce się pisać, bo każdy wie, że wszędzie jest syf, za to jaki urokliwy :).
Mammalapuram nieopodal Madrasu utkwiło mi w pamięci z powodu nierealnie nowo-wyglądających płaskorzeźb sprzed kilkunastu wieków i hawajskiej koszuli w palmy, którą kupiłem tam za dolara. I chodzę w niej do dzisiaj zadając kłam opinii o tekstylnej tandecie z subkontynentu indyjskiego.
Świątynka w Mammalapuram jest wyjątkowo malutka i niepozorna, za to niesamowicie urokliwa. Cały kompleks pokrywają rzeźby, jednak są tak wyżarte przez morską bryzę, że nikt nie jest w stanie nawet zgadnąć, co wyobrażały te figurki. Chyba właśnie dlatego w mieście non stop, dzień i noc słychać stukot młotków, którymi rzemieślnicy i pracownicy manufaktur wydłubują w kamieniach liczne figurki przedstawiające cokolwiek tylko można sobie wyobrazić.
Bubenashwar to imponującej wielkości świątynia, go której biali nie mają wstępu i mieszczący się u jej stóp mega-zbiegowisko-targ, na którym mój towarzysz podróży wszczął bójkę z braminem, albo odwrotnie. Szczęśliwie nikomu się nic nie stało.
Konark był nic nieznaczącym zadupiem. Wioską, w której był jeden hostelik, standardem przypominającym baraki w Oświęcimiu. Za to miejscowa świątynia miała takie dobre Ohmy, że przesiedzieliśmy na tym końcu świata cały tydzień, rozmawiając z miejscowym czarodziejem, któremu wcześniejsza kariera w indyjskiej policji wydawała się zbyt korporacyjna. Więc został lokalnym magiem, wyglądał jak żywcem wyjęty w Władcy Pierścieni i co wieczór razem z nami gapił się na bryłę świątyni, pokrytej erotycznymi rzeźbami, podobnymi do tych w Kajuraho.
Jedyny most w kilkunastomilionowej Kalkucie dał nam możliwość obserwacji nieznanego wcześnie sposobu kierowania ruchem przez policję, która półtprametrową bambusową lagą waliła w błotniki przejeżdżających samochodów - wtedy niemal wyłącznie widocznych na zdjęciu Ambasadorów. Ciekawy był efekt blacharsko-lakierniczy, ponieważ można było odnieść wrażenie, że w mieście grasuje wandal niszczący we wszystkich samochodach lewy tylny błotnik. A to nie był żaden wandal, tylko policja sterująca ruchem ulicznym skutkującym obrażeniami tej samej części karoserii we wszystkich przejeżdżających autach.
W Kalkucie zaintrygował mnie również system zasilający nasz hotel w energię elektryczną. Gdybym był elektrykiem, pewnie tak samo jak i teraz mógłbym tylko powiedzieć "o kurwa, nie ogarniam tej kuwety".
Varanasi to szczególne miejsce nie tylko dla autochtonów, ale nawet dla białych gości z plecakami. Sporo magii pomieszanej z oszustami oraz lassi, po wypiciu którego przemówił do nas sam Lord Shiva. Kupa ludzi jarała tam na potęgę, włącznie z wioślarzem wiozącym nas łódką po Gangesie. Ale ten był i tak lepszy od 10-letniego na oko operatora wioseł, którego przydzielono nam w pierwszym rzucie. Atmosfera naprawdę niezapomniana, podobnie jak widok tej świątynki, która w okresie monsunu, znika pod lustrem podnoszącej się wody, pełnej ludzkich prochów, ciał i całego syfu spływającego razem z nią do Kalkuty.
Było o karmie, to teraz o post-karmie. Niedotykalni i inni biedacy wykorzystują jako opał krowie, bawole i słoniowe odchody, które zbierają całymi dniami po mieście. Zwożą sobie tę kupę na kupę, mieszają z wodą i gołymi rękami robią z tego placki, które suszą na słońcu, co widać na fotce. Powstają dzięki temu wygodne brykiety służące za najpopularniejsze paliwo. Nie mają Śląska z węglem, a jak sprytnie i ekologicznie sobie radzą?
Sikhowie stanowią w Indiach elitę. Prezentują się dumnie i chyba nie zdarzyło się, by którykolwiek z nich próbował nas naciągnąć na parę rupii. Do końca życia też nie zapomnę złotej świątyni w stolicy Punjabu - Amritsarze.....
...gdzie zostaliśmy potraktowani jak bogobojni pielgrzymi - otrzymaliśmy darmowy pokój i jedzenie. Jestem pewien, że tam jest jakaś nieziemska energia, bo nie będąc wierzącymi, a już na pewno nie będąc Sikhami, przez kilka dni z kolei zapadaliśmy w niezrozumiałe letargi przy świątyni. Nigdzie indziej czegoś takiego nie czułem.
A tak wygląda nieco inny rodzaj letargu - letargu ulicznego. Ten pan nie jest bezdomny. On po prostu lubi przykimać sobie na legowisku przed domem, a właściwie na ulicy.
Tak było kiedyś. A jak jest teraz? Wkrótce zobaczymy...
Subskrybuj:
Posty (Atom)